Liczba wyświetleń

piątek, 21 września 2012

pierogi


Cała rodzina kocha pierogi, mistrzem pozostaje Jasiek-48 pierogów w jednym podejściu. Jestem tuż za nim-33. Miśka i Kasia idą w nasze ślady, Kasia, przed przylotem do kraju, pisze do mnie-zaczęłam się odchudzać, żeby więcej pierogów weszło. Kolejny raz "Bliskie spotkania...", kilogram mąki, krater i tu zaskoczenie pełne-ani jednego jajka nie wbijam, bo z jajkami ciasto jest twarde, jak makaronowo-łazankowe. Mieszam to wszystko na gładko i
wyrabiam na aksamitnie. Kulkę dzielę na części, tę, która musi poczekać na swoja kolej, przykrywam garnkiem, miską, co mi tam w łapy wpadnie. Odcięty kawałek przerabiam na wałek. turlam i robię wielką dżdżownicę. Z prawdziwą przyjemnością tnę robala na 3 centymetrowe mniej więcej plasterki, które splaszczam i wałkuję na talarek. No wiem, można w placek i kółko wyciąć szklanką, ale wtedy nie wiem ile razy trzeba mieszać i wyrabiać z resztą ciasta, a to coraz bardziej z mąki, nie chce się łączyć, stres gotowy, a po co to komu. W to farsz i lepię brzeg w falbaneczkę. paluchami.
Farsz... hmmmm....
po pierwsze ruski:
ziemniaków gotuję ciut więcej niż pomielonego sera. Jeśli mielę wszystko w domu, to najpierw ser, potem ziemniaki, bo szkoda, żeby ser został w maszynce, a nade wszystko toutes proportions są łatwiej gardee. Ale można też kupić twaróg mielony. Ziemniaczki, jeszcze gorące po gotowaniu (odcedzam i stawiam na palnik jeszcze raz, podrzucam kilka razy, żeby resztkę wody odparować) przepuszczam przez praskę do ziemniaków, taka do
klusek, nie gnieciuch. Solę, pieprzę, mieszam doładnie ręką, zdejmując wcześniej obrączkę i już jestem nieszczęśliwa, już mi czegoś brak, bo tylko do mieszania ciasta i farszu ją zdejmuję i kładę obok. Nie zdejmuję jej od ślubu. Złotnik nie zdążył dać jej do cechowania, poprosił, żebyśmy po ślubie dali mu je jeszcze na dzień. Do dziś nie mają znaczków wybitych...
Nakładam farsz łyżeczką herbacianą, bardzo sprawiedliwie-porcja łyżeczką do pieroga, palcami do buzi. Dlatego farszu jest zawsze zdecydowanie więcej, niż trzeba do pierogów.
Farsz 2- kapusta z grzybami, ma się rozumieć. Kapustę kupuję również w ilości zdecydowanie większej, niż trzeba, po czym zaczynam od sprawdzenia, czy aby nie jest zbyt kwaśna. Próby organoleptyczne kończę, kiedy za moment będzie jej zdecydowanie za mało. Jeśli jest za kwaśna-płuczę wodą (i kosztuję, czy już), jeśli nie, to nie, ale wtedy odciskam wodę kapuścianą do kubeczka, bo lubię, to jest zdrowe i ma więcej wit. c niż cytryna, chociaż do herbatki nie polecam. Kroję na drobno, z południa na północ i ze wschodu na zachód, zalewam niewielką ilością wody, dodaję startą marchewkę, ciut soli, no bo ciśnienie, cukru, listki ze 3 (wyjąć przed końcem itd) i właściwie starczy. Jak się ugotuje, przekładam do miski, wodę z gotowania odcedzoną do kubeczka, bo spijam, kapustę na patelnię i suszę. Jak? mieszając na konkretnie włączonym gazie tak, żeby podeschła, a nie się usmażyła.
Grzyby, wczoraj namoczone, dziś ugotowane i zasiekane (?), mieszam z kapustą i jest farsz. Myślę, że zasiekane, to trochę daje tym facetem, co to dwie głowy jednym ciosem, aczkolwiek nie używam do tego szabli. Siekam nożem, na papkę niemalże, którą również podsuszam, patrz wyżej.
A gotuje pierogi tak:
rzucam pojedynczo na osolony wrzątek i mieszam lekko, bo jak nie, to sie do dna przylepią i nici z pierogów, pękną i same szmaty zostaną (które zjadam ze śmietaną i skwareczkami, jak resztę ruskich, a w Wigilię inaczej, bo post).
Jak wszystkie już wrzucę (wszystkie-zależy od pjemności gara), czekam, aż wypłyną i zmniejszam gaz tak, żeby ...murgały, ale ciut więcej. I tak długo murgają, aż są gotowe. A jak nie wiesz kiedy, musisz 1 wyłowić i spróbować, jak w przegryzionym kawałku ciasta (najlepiej tego z brzegu, bez farszu) nie ma w przekroju surowizny - ma inny kolor i normalnie ją widać, patrzysz i wiesz, że to surowizna- jest dobrze. Należy sięgnąć po łyżkę cedzakową i wkładać do michy, przekładając zeszkloną na maśle, drobno pokrojoną (a nie używam do tego deseczki, kroję w ręce - nie, to nie ma znaczenia kulinarnego, po prostu się chwalę ...dobra, weź tę deskę...) cebulką. Trzeba przełożyć, bo się posklejają i zamiast pojedynczych pierogów, na talerzu wyląduje jakaś szalona forma przestrzenna. W Święta, niezależnie od farszu topię je w barszczu, no bo post i śmietana nie przystoi, ale jak postu nie ma, smażę na ciuteńce masła drobno pokrojony (na desce) boczek,w kostkę boczek 4mm na 4 mm, z cebulką, boczek 2mm na 2 mm (krojona w ręce, he), polewam tym pierogi, dodaję gęstą śmietanę i zapominam natychmiast, jakie to jest niezdrowe. a propos - kto wymyślił deskę do krojenia?? mam chyba 6 i żadną nic nie da się ukroić....
A to wszystko dlatego, że dziś popełnione zostało mnóstwo pierogów :)


garnek.pl

środa, 19 września 2012

łysiakowy kuter

kuter
Na brzegu leżał samotnie, pochylony
na bok, dwumasztowy kuter z wybielonymi
przez słońce linami, zwisającymi
jak girlandy, i rozeschniętymi, popękanymi
masztami. Wiało od niego
melancholią ruiny oddanej na pastwę
żywiołom (...)
Ach — rzekł — widujecie wiele
kutrów, ale śmiem twierdzić, nie takie...
to nie jest zwykły kuter”.
Joseph Conrad — „Korsarz”,
tłum. Jerzego Bohdana Rychlińskiego.

Wiesz, taki kuter...
Wiem. Taki kuter, który może być wielbłądem, koniem i psim zaprzęgiem, a mordem jemu pustynia, step albo bezkres śniegu. Wiem.
Taki kuter kilkakrotnie namalował Franz Radziwiłł, niemiecki „nadrealista romantyczny”, który urodził się w roku 1895, jako pierwsze z siedmiu dzieci ubogiego garncarza. Romantyczny, bo zakochał się w malarstwie Friedricha, a nadrealista, bo inspirował go Giorgio de Chirico.
Ten kuter u Radziwiłła albo stoi przy brzegu, albo odpływa, albo przypływa, a w tajemniczym kosmosie; który go otacza i w którym on króluje, towarzyszą mu: czas heroiczny, słońce jak rozpalone żółtko jaja, albo jak pękająca gałka oczna, albo jak rozrywający się płód w łonie kobiety, i samolot, który leci, potem pikuje w dół i zaczyna
płonąć, ciągnąc za sobą czarny, kłębisty welon zagłady. Ryby wychylają z fal morza otwarte pyski i patrzą na tajemniczość świata, w którym można być siwowłosym dzieckiem-kowbojem i marzyć o skrytobójczej śmierci na ścieżce chwały i sławy, i wielkiej samotności. Taki kuter, jak symbol.
Ten kuter namalowany przez Radziwiłła zawsze mi się kojarzy z owymi dziwnymi chwilami, kiedy mężczyzn opada gorączka szaleństwa i samounicestwienia, kiedy wiedzą, że nie rzucą domu, nie spóźnią się do biura, nie zdradzą żony, podniosą słuchawkę telefonu, wytrą buty o wycieraczkę, staną w kolejce po gazetę i wypełnią kupon toto-lotka, lecz wydaje im się, że jutro przeklną to wszystko i przedsenne marzenie zamieni się w kuter. Nie dzisiaj, jutro. Dzisiaj pobawią się rewolwerem-zabawką syna, ale jutro...
Pierwszy raz usłyszałem to od swego byłego szefa, naczelnego dyrektora jednej z największych „fabryk” w Polsce, Pracowni Konserwacji Zabytków, doktora inżyniera Tadeusza Polaka. Pracowałem w PKZ-ach krótko. Zdążyłem zaledwie wybudować Bacciarellówkę, czyli Pałac Ślubów, i opuściłem Warszawę, udając się na studia do Rzymu. Po powrocie rozpocząłem pracę na swym rodzimym Wydziale Architektury PW i z Polakiem spotykaliśmy się już tylko na gruncie przyjacielskim. W czasie jednej z rozmów on wspomniał, że przeczytał właśnie moją debiutancką „Kolebkę”. Bohater tej powieści, obieżyświat i samotnik Karśnicki, ginie na ostatniej stronie tajemniczo. Polak nagle zamyślił się i długo milczał. Potem powiedział cicho, odwrócony do okna:
Wiesz, mam pięćdziesiąt lat, osiągnąłem już wszystko, dzieci są dorosłe... Jeszcze czas, żeby... W zeszłym roku, w Ustce, widziałem na brzegu kuter, był do sprzedania.
Wiesz, taki kuter...
Wiem. Jutro pojedzie się po ten kuter. Dzisiaj jest jeszcze konferencja i trzeba odebrać maszynkę do golenia z naprawy, ale jutro... Nie, jutro trzeba lecieć do Paryża na sympozjum międzynarodowe, potem podpisać umowę z Algierczykami i po drodze do domu zawadzić o Macedonię, gdzie nasi prowadzą prace konserwatorskie. Więc za dwa tygodnie, ale przedtem należy oddać artykuł do „Ochrony zabytków” i... jest jeszcze kilka pozycji w notesie. Powiedzmy za miesiąc... Dzisiaj zaś, zanim sen zmroczy myśli, będzie można pod zamkniętymi powiekami sprawdzić bębenek, zapiąć sprzączkę paska od kabury pod ramieniem i wejść na kuter.
A ja myślałem, że to tylko my, co nie strzelaliśmy w Powstaniu i nie ścieraliśmy z twarzy fekaliów w kanałach między Starówką a Śródmieściem, że to tylko my czujemy ten głód, od którego czasami dostaje się febry. I wstydziłem się, że mi wędrują po snach jacyś desperados z Alamo, ze stronic Dumasa i z „Dział Navarony”, dlatego uważałem, żeby po wyjściu z kina nie wygłupiać się trzymaniem opuszczonej ręki przy biodrze.
Od tej rozmowy z Tadeuszem kuter stał się dla mnie symbolem ucieczki i byłem wniebowzięty odnajdując go na płótnach Radziwiłła. A właściwie na reprodukcjach tych płócien, znam bowiem tylko reprodukcje, ale za to najwyższej klasy, z pięknego albumu monachijskiego wydawnictwa Karl Thiemig (rok 1975), który otrzymałem w prezencie od brata. Spytałem go wówczas:
Widzisz ten kuter?
Widzę.
Chciałbyś?
Chciałbym. Taki kuter...
Właśnie...
Taki kuter to może być wielbłąd albo koń, ale żeby było pusto i daleko i żeby... Wiesz, taki kuter... Kiedyś...
Słyszałem to już nieraz, od kilku znajomych i przyjaciół, młodych i ciągle młodych.
Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Pamiętam długi, całonocny wieczór kawalerski, który przebiesiadowałem z kolegami, a po którym nasze osamotnione panie przysięgłyby, gdyby je spytano, że w przerwach między zakąszaniem mówiliśmy najpierw o „układach”, potem o sporcie, potem o polityce, potem o „dziwkach” i w końcu każdy do siebie. A myśmy do białego świtu snuli szczeniackie plany awanturniczych wojaży. Im bardziej upijaliśmy się tą wizją, tym bliższy wyznaczaliśmy termin. Pokłosiem tej nocy był mój i Jarka Chlebowskiego dziki rajd po Stanach Zjednoczonych, który opisałem później w Asfaltowym saloonie”. Lecz mimo że sprowokowaliśmy tam dziesiątki przygód, kilka razy ścigaliśmy się z policją, chcącą nas ukarać za przekraczanie szybkości, że biliśmy się i że raz wylądowaliśmy w celi na terenie stanu Georgia, to jednak był to tylko asfalt dla czterech miękkich kół samochodu a nie ocean czy afrykańskie bezludzie. Wróciliśmy do domu z niedosytem i znowu się zaczęło:
Wiesz, taki kuter...
Wiem. Z piekła wzięłoby się szypra, gdyby tylko puściły pęta kotwiczące w Układzie, uplecione z kabla telefonu, sznura od żelazka, czyichś warkoczy i najgłupszych obowiązków. Ale to się rzadko zdarza i dlatego wędrujemy bez chwały po obszarach ujarzmionych i wyzutych z prawdziwej przygody; koń nas nie zrzuci, król nie uściśnie
nam ręki, fala nie zamoczy nam stóp, echo nie pójdzie po górach, kiedy skacze na plecy nasłany morderca i nim uderzy, wydaje dziki okrzyk bojowy — gdyż oglądamy to tylko w kinie naszej wyobraźni i w fotelu kinowym, obserwując z tej pozycji klownadę naszego gatunku. Ci zaś, którzy tę cywilizowaną gnuśność utożsamią w końcu z brakiem godności i którym fala nienawiści i odwagi uderzy do mózgu, miast wejść na kuter, wchodzą na dziesiąte piętro i przez tę jedną chwilę — tak krótką, że strach nie zdąży powrócić — do nich, obłąkanych ptaków, należy całe niebo, które, kiedy minie ta chwila, skurczy się do wykopu o rozmiarach dwa metry na jeden i dwa w głąb.
Jest taka mała czarna kulka, która drzemie gdzieś na dnie duszy, między tyłkiem przyzwyczajonym do krzesła a ustami przyzwyczajonymi do kłamstw. Czasami ta kulka zaczyna wirować i zamienia się w szklaną kule, w której widać żeglujący kuter, dzikie konie wśród traw i palmy gnące się od uderzeń wiatru. Widzisz wówczas samego siebie, jak leżysz na piasku, twarzą do gwiazd, a księżyc wskazuje ci godzinę. Każda zmarszczka przestrzeni dookoła kryje w sobie bogactwo przyrody i grozy, którą wymodliłeś sobie u Boga Wielkiej Niewiadomej. Czujesz sól zbrodni na spieczonych wargach, a twoje skarlałe pragnienia powracają do pierwotnej świetności, w czas owych zaciekłych pogoni i sekretnych podchodów z nożami w zębach ku obozom, których strzegą uśpione straże.
Budzisz się zlany potem i tęsknisz do tej mary. Aż kiedyś przychodzi ostatnia starość, skłonna do rozmyślań i łez, i ten wieczór, kiedy widmo po raz pierwszy nie wraca, a kulka zaczyna topnieć jak gałka ze śniegu i biały żagiel kutra rozpływa się w otchłani horyzontu.
Wówczas odkrywasz, że całym swym statecznym życiem bez celu zdradziłeś Boga swych marzeń, które latami zuchwale nastrajałeś na awanturniczą nutę, i że splamiłeś obie dłonie i obie strony swej duszy pieczętując Układ, w którym nic nie zyskałeś prócz ogromnego zmęczenia i wstydu. Wtedy zaczynasz umierać, a szklaną kulę zastępuje ci święty obrazek symbolizujący twą ostatnią wiarę, tajemną i rozpaczliwie wytrwałą, jedyną, którą zabierzesz do grobu. W przebaczenie.

niedziela, 16 września 2012

anglikowo

Dziś opowiem ci o moim Anglikowie. Najpierw samolot, którego boję się panicznie i gdyby nie to, że oni wszyscy tam byli, w życiu bym do niego nie wsiadła... Z lądowaniem na lotnisku im. Robin Hooda :) West Yorkshire - Leeds, Wakefield, Castelford, Pontefract... Tuż obok Haworth, miejsce, w którym mieszkały siostry Bronte. Tam dowiedziałam się, dlaczego Emily napisała "WICHROWE wzgórza" :) Wiatr wieje z każdej możliwej strony, z góry, boków, nawet z dołu. 
Wokół miast pastwiska, z kamiennymi murkami. Wawrzyniec Prusky, pisząc o Irlandii stwierdził, że ulubionym sportem Irlandczyków jest polowanie na bydło. Robią to, zabudowując stado z każdej strony kamiennymi murkami. Ponieważ 200 lat temu zabudowali już całą Irlandię, udali się za ocean, gdzie znaleźli mnóstwo terenów łowieckich i polując na pstrągi, zbudowali Wielki Kanion. W Yorkshire za bydło robią owce, reszta bez zmian. Mureczki są wszędzie. I budynki z piaskowca. I nieprawdopodobny bałagan na ulicach... Jak ci ktoś powie, że na zachodzie jest tak czyściutko, nie wierz mu :) Na chodnikach ląduje wszystko - przeczytane gazety, koperty z listów wyciągniętych właśnie ze skrzynki, a na śmieciach na rzece, zatrzymanych przez boje, unosił się przez pewien czas... telewizor.
Świat inny, angielski inny, bo przesiąknięty staroskandynawskim. W budkach przy ulicach przysmak nad przysmaki - wielka buła na ciepło, wypełniona...frytkami, ociekająca tłuszczem. Ze stereotypów zostają budki telefoniczne i skrzynki na listy, niestety, ich rozmiar przekraczał dopuszczalny format bagażu podręcznego, a waga nie kwalifikowała się do luku... 
Wiesz, moje dziecko tam zbudowało swój dom, mieszka tam od lat. Ja już bym nie potrafiła, za późno chyba na aż tak radykalne zmiany. Chociaż nawet wczoraj usłyszeliśmy, że porzucając miasto, wykazaliśmy się wyjątkową odwagą :)



 wichrowe wzgórza



 tajemniczy ogród


 portret rodzinny w plenerze






 moje słoneczko nad rzeczką



                                                                                         no i po co tu podpis? :)






czwartek, 13 września 2012

nasza szafa

Wyobraź sobie, proszę, pokój dwóch, małych dziewczynek, w starej kamienicy, pomalowany na groszkowo, bo podobno ten kolor uspokaja wzrok... Pokój duży, wielki, wysoki, z podwójnymi drzwiami. W jednym kącie zielony, ozdobny piec, z paleniskiem schowanym głęboko za kutą kratą. A tuż za drzwiami szafa. Szeroka, trzydrzwiowa, drewniana, ciemna i bardzo stara. Niezbyt zdobna, raczej porządna, stolarska robota, z ledwie zaokrąglonymi brzegami drzwi. Ot, coś podobnego, jak na zdjęciach, zdjęć tej prawdziwej niestety nie posiadam...



Z prawej strony pojedyncza, wąska część, w której wisiały płaszcze. Tej małe dziewczynki używały  najczęściej. Starsza chodziła już do szkoły, młodsza przez tydzień była przedszkolakiem, po czym zabrała swój worek z kapciami, zabawki, oświadczyła, że więcej tam nie wróci i na tym skończyła się jej najwcześniejsza kariera. Starsza przyniosła ze szkoły oskubek kredy, taki mały, prawie zupełnie okrągły. Odsunęły na bok ubrania, a na bocznej ściance narysowały kredą wąski, dość długi prostokąt, w nim małe kółeczka, część ponumerowana, a jeden z dzwonkiem. I już. Winda gotowa. Jedna z kilku pierwszych w mieście, sukces techniczny niebywały, niestety, mama nie doceniła inwencji twórczej, bo przyciski zaatakowały rękawy rzeczonych płaszczy...


Niedługo potem babcia, o której już ci opowiadałam, pojechała do Wielkiego Brata, zobaczyć swój dawny dom... O tym też już było. Niewiele wiem o tej podróży, pojedyncze słowa - nie wpuścili, zniszczyli, ci, co zostali, są kimś zupełnie innym, ukradli.... Dla małych dziewczynek była to jednak wyprawa wybitna, bo babcia przywiozła dwie, chodzące lalki, prawie tak duże, jak one same. Rozalinda i Mariola. Z lokami, w pięknych sukienkach, takie nie do ruszania, bo się zepsują :)
Ważniejsze od lalek okazały się jednak dmuchane zwierzątka różnej wielkości i plastikowe niezapominajki. W błyskawicznym tempie pokój zapełnił się nadmuchanymi żyrafami, misiami, krokodylami i kto spamięta, czym jeszcze, sceneria uzupełniona została kwiateczkami, lustro położone na podłodze było jeziorem, a dwie małe dziewczynki stały się Indianami. Każda z paletką do kometki w łapie, zamienionymi w sprzęt podwójny - rączka to karabin, siatka to patelnia... Polowania odbywały się z szafy. Z wnętrza oraz ... ze skoków z jej dachu... Dodatkowym utrudnieniem był siedzący w sąsiednim pokoju dziadzio... Drzwi były otwarte, dziadzio nie słyszał, ale trzeba było pilnować, kiedy wstanie z fotela, wyłączy telewizor, odłoży gazetę, a wtedy szybko usiąść nad taflą lustrzanego jeziorka i karmić pluszowe kaczki :)
I wiesz, w tych siermiężnych, strasznych czasach, kiedy nie miało się nic, rodziła się wyobraźnia. Wszystkie przeczytane książki natychmiast były odgrywane, parę patyków stanowiło doskonałą zabawkę, kawałeczek kredy wysyłał nas na 28 piętro, albo wyżej, jak Ferdynanda Wspaniałego, albo w kosmos, jak załogę statku z serialu "Kosmos 1999". A zimą, z kanapkami na sankach, przedzieraliśmy się przez krzaki na małym skwerku w centrum miasta, zdobywając biegun.
Nie mieć, ale być, choć jedno nie wyklucza drugiego, ale tylko w jedną stronę :)
Życzę ci wyobraźni nieograniczonej

sobota, 1 września 2012

1 września


targ koński

Znasz pewnie powiedzenie "podarować konia z rzędem". I cóż to za rząd? Zobacz, proszę, co o tym Gloger 
Rzut baranem stąd, w każdą ostatnią sobotę miesiąca jest targ koński. Kiedyś konno jeździliśmy obydwoje, dziś został tylko toczek i palcat :)
Taki prawdziwy, koński targ, z pluciem na dłonie, targowaniem się i widownią, która się temu przygląda. Litkupu nie widziałam, byłam chyba za krótko. 
Jakoś dziwnie w takich miejscach uaktywniają się ekolodzy. Że ustawa, że to żywe zwierzę, że warunki... Kiedyś widziałam organizowaną przez nich akcję, w której przykuli się łańcuchami do bud, żądając uwolnienia Burka z łańcucha. Tak, chwalebne, byli aktorzy, celebryci, wszystkie możliwe gazety, telewizje, uśmiechy i autografy... Czemu nie przejadą się z taką akcją do pierwszej lepszej prawdziwej wsi? Gdzie ten nieszczęsny Burek ma zamiast łańcucha drut, a zamiast obroży płaskownik skręcony śrubą? Ile bud jest w Warszawie???? W Białce Tatrzańskiej widziałam takie nieszczęśliwe zwierzę, na krótkim drucie, za budę służył mu oparty o ścianę kawał blachy... Na tyłach pięknego domu pełnego letników... Dlatego nie wierzę, że ich akcje mają jakikolwiek inny cel, poza autopromocją. A prawdziwych pasjonatów, którzy robią tak wiele dla zwierząt, jest wielu, ale jakoś mało medialni chyba są :) Zajrzyj, proszę, na www.dogomania.pl zobaczysz, co można prawdziwie zrobić dla zwierząt.
A ja, jak zwykle, lubię stare polskie zwyczaje, a przywileje targowe nadawane były kiedyś przez królów. Dlatego będę tam zaglądała, dotykała koni, może uda mi się niepostrzeżenie z jednym wyjść ;]
A na złe traktowanie będę reagowała, jak zawsze...







a dzisiejsze zdjęcia Anka Krakowianka production :)

ułan i laleczki

Kolejne starocie, tym razem tylko zeskanowane. Fragment ułana ruszającego na wojnę i dwie laleczki. Wiesz, kiedy oglądam takie rzeczy, mam wrażenie, że świat prawdziwy przeminął już dawno. Taki świat, w którym nie trzeba było niczego nazywać od nowa, w którym słowa miały pierwotne znaczenie, wartości i zło rozróżnialne były od razu. Kiedy nikt nie mówił o mądrych inaczej, wyjazd na wojnę był priorytetem, a nie sposobem na zarobek, kiedy kobieta była po prostu kobietą, krągłą, bo nikt nie kazał się jej wiecznie odchudzać, kochającą swój dom, traktujące swojego mężczyznę, jak pana domu, a nie pomiatające tym słabym samcem, dla którego muszą się męczyć.... Kiedy mężczyzna był silny, mądry, podejmował decyzje w każdej sytuacji. Kiedy nikt nikomu nie zaglądał do łóżka i nie nazywano bohaterstwem publicznego przyznania się do preferencji seksualnych. Kiedy Bóg, Honor, Ojczyzna nie były pustymi frazesami, a nikt nie odważyłby się negować ich publicznie, a pewnie też nikomu nie przyszłoby to do głowy. Kiedy autorytetem stawało się z racji osiągnięć, mądrości prawdziwej i nie wystarczyło pokrzykiwać: ja! ja jestem najmądrzejszy!!
I nie mów mi, że nie można pogodzić pracy zawodowej z byciem kobietą. Że nie warto trzymać się starych zasad, bo to tylko wymachiwanie szabelką, które przynosi kłopoty. Że nie warto wypowiadać własnego zdania, lepiej sprawdzić, jakie są aktualne trendy, bo nie da się awansować, a jeszcze moherem nazwą :)
Są tacy, którzy to docenią, nasze dzieci nie muszą być wychowywane przez super babę, która nie umie sama poradzić sobie ze swoim życiem, inna super baba pokaże, jak sprzątać, inny super samiec nauczy nas obsługi psa, powie, jak się ubrać, pomalować, co jest trendy, jazzy, a co obciachem absolutnym. Ktoś nauczy gotować, inny perfekcyjnie rozwiąże domowy konflikt, wysłucha opowieści całkiem intymnych, opowiadanych milionom, które są przekonane, że takie właśnie jest życie prawdziwe. Jakbyśmy musieli być sterowalni, bezmyślni, nakręceni....Ze można nie mieć telewizora i żyć... Że dziecko nie musi Mieć... Zajrzyj, proszę, tu http://mystorkhouse.blogspot.com/ i zobacz, jak można żyć z maleństwem. Że w sobie i dziecku można wzbudzić ciekawość świata, że nigdy nie jest za późno, żeby wziąć do ręki książkę. Wrócić do tego, co przeminęło, czym się teraz gardzi, albo przynajmniej lekceważy. Pochylić się nad człowiekiem, kotem, kupą pierza w ruinach.
I nie, żebym aż tak mądrze żyła :) Ale telepudło mam malutkie, wyłącznie do dvd, bo lubię stare kino, mężowi lubczyk pakuję nawet do zupy mlecznej i noszę sukienki, bo lubi. O dzieciach już było, nie będę się powtarzać. I świat zaczyna mi się składać w jakąś sensowną całość. Czego i tobie życzę :)



"czule żegna się z dziewczyną..."




pyzata lala z porcelany sprzed baaaardzo dawna


współczesna porcelanowa laleczka Lidii Snul