Dawno,
niedawno temu, pewna miastowa Baba wymyśliła, że wyniesie się na
wieś, gdzie kury gdaczą, woda czysta, trawa zielona. Ponieważ
zwykle najpierw działała, a potem myślała, kupiła chałupkę na
kurzej łapce i tyle ją widzieli.
Zniknęła
z kurzu asfaltu, tramwajów, miejskich autobusów, świata
sygnalizacji świetlnej, przejazdów kolejowych, przed którymi,
czekając w aucie, czytała książki, wielkich sklepów, tak
wielkich, że zmieściłyby się w 3/4 miejsca, które wybrała na
resztę swoich lat, ile by jej Wielki nie dał.
Zamieszkała.
Oswoiła obcość, inność, widok z wszystkich, drewnianych okien,
kąty, pełne wszelakiego bałaganu po poprzednikach, zaczęła
grzebać w przeszłości głębokiej, zamierzchłej, ciemnej. W kąty
wcisnęła swój bałagan, swoje zabawki, swoje ja. Polubiła
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jakakolwiek była
jej pisana. Zaprzyjaźniła się z wiatrem, wiejącym ze szpar,
kotami, których nigdy nie miała (one nie miały tego personelu
pomocniczego i nauczyły ją, jak to jest być ignorowanym?), piecem,
który wiecznie woła o opał i wieje zimnem, siekierą, piłą i
wspomaganiem akustycznym (o, żesz ....), które dawały jej siłę
do zdobycia ciepła.
W
wielkim, zarośniętym sadzie, znalazła owoce, których smak
pamiętała z dzieciństwa, rumiane, słodkie, lepkie od soku. Jadła,
pakowała do obory, stajni, chlewika, żeby starczyło na czas zimny,
paskudny, wietrzny i mroźny. Do słoików, z odrobiną cukru, do
zamrażarki (sic!) na zimę. Wtedy grzała je na kozie, zdobytej na
złomowisku i pieszczotliwie odnowionej, podjadała te ciepło-soczki
z radością, której nie pamiętała od dzieciństwa.
Los
chciał, że została w tym świecie sama. Sama? Czyżby? :)
Zabrał
jedno, dał milion innego. Los tak ma, a Baba o tym wiedziała i nie
zamierzała się z nim kłócić. Bo i po co? Lepiej mieć tę wadę
wzroku, która pozwala widzieć tylko dobro w zmianach, na które nie
ma się wpływu. Baba była pełna wad, wzroku również, więc
ziewnęła przeciągle, dwa razy kichnęła i poszła dalej.
Została
z życiem, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Z ludźmi,
którzy nie istnieliby w wirze aglomeracji. Ona też nie miała tam
już racji bytu, ale tego dowiedziała się dopiero z perspektywy
kurzych łapek. Siedziała na progu swojej chatki, majtała nóżkami
i chłonęła ten pagórkowato-leśny świat każdym milimetrem
skóry, każdą końcóweczką nerwów. Otulał ją pluszem,
miękkością, grzał słońcem i wieczorną feerią barw, gdy szło
spać. Oj, szczęśliwa była Baba, jak nigdy dotąd. Miała swoje
cztery wielkie kąty, kawałek nieba, a nocą, na podwórku, prywatne
planetarium. Dla Baby nigdy nie było ważne mieć, wolała być. Ale
tu, w wiosce w kotlinie, zagubionej wśród pól, po raz pierwszy w
życiu poczuła, że przynależy, jakby się odnalazła po wielu
latach. Cztery kąty dopełniły tylko błogostan, w który wpadła
Baba, kiedy okazało się, że jak kot, przywiązuje się jednak do
miejsc, niekoniecznie do ludzi. Zapuściła korzenie, czerpała siłę
milionów istnień, które były tu przed nią i będą po niej.
Każdego dnia spadały z niej betonowe łuski, bez których nikt nie
przeżyje w mieście. W ich miejsce pojawiał się mech, skrzypy i
paprocie. Czekając, aż zakwitną, nocami szukała świetlików,
których miliony wzlatywały z niekoszonej trawy pod starym orzechem.
Żyła
całą sobą, płakała, śmiała się, poznawała, dostawała i
dawała, sama nie wiedziała, czego było więcej. Nigdzie indziej
nie dostałaby Jędzy, która poszła do jeszcze większej Wiedźmy i
dowiedziały się obie, że jeszcze dawniej temu były siostrami. Z
Jędzą życie nabrało nowych barw. Nie mogło być inaczej z kimś,
kto włazi po schodach swojego Kurnika, z wielką kupą prania, którą
niedbale wiesza na poręczy i wdycha z niewiarą, jak mógł tyle lat
żyć z praniem bez tego drewnianego elementu, niesłusznie
przypisanego wyłącznie schodom. Kto przyjeżdża do Baby w środku
nocy, krzywym kijem puka w okno tak, że wydziobuje dziurkę w
szybie, porywa zapiżamioną, w szlafroku i kapciach i uwozi na
festyn w sąsiedniej wsi. Żadna z nich nie znała pojęcia nudy, ale
nawet gdyby miały tę klepkę, nuda umarłaby przy nich śmiercią
nagłą, gwałtowną i tragiczną. Baba z Jędzą wędrowały po
wsiach i polach, kawałek swojego świata wywiozły nawet do stolicy,
do Krakowa pojechały na kawę, a do Kudowy zobaczyć basen od
zewnątrz. We wsi słychać było ich śmiech, dobiegający z chatki
na kurzej łapce i z kurnika, a wiejskie dzieci powiedziały kiedyś
Jędzy, że gdy przestanie się śmiać, to świat na pewno się
skończy.
Baba
wiedziała, umiała i rozumiała coraz więcej. Szybko dotarło do
niej, że czas nie jest tylko popychaczem wskazówek zegara, a każdy
dzień to malutkie życie, od przebudzenia z nicości, do zaśnięcia
w nicość. Że rytm mierzyć można nie sekundami i godzinami, a
porami roku, od orki, przez siew, omłoty, aż do dożynek.
Jeszcze
później pojęła, że jej życie nigdy nie było tak fascynujące,
jak w ustach tubylców. Poczuła się spełniona, szczęśliwa, pełna
człowieczeństwa wszelakiego.
Włazi
na drabinę z tysiącem szczebli, opartą o siedemdziesięcioletnią
czereśnię, podjada po drodze lepkie, wielkie, czarne kulki, na
szczycie, stojąc na palcach, mizia chmury po brzuszku. Jak znajdzie
drugą drabinę, spojrzy na chmury od góry. I, jak zwykle, dopiero
na samej górze pomyśli, jak teraz zleźć na dół…. A może tam
kiedyś zostanie?
Czasem
chce być, jak inni, zrobić coś, co oni robią, tak zwyczajnie,
normalnie. Tyle, że wychodzi jej to mniej więcej tak, jak temu
blacharzowi, któremu przywieziono rozbite auto na lawecie i jakby
nie klepał, ciągle wychodził mu przystanek autobusowy. Wszyscy
chodzą na grzyby, Baba też poszła. Kosz miała przepiękny, a w
nim chusteczki, okulary, aparat, woreczki na nasiona wszelakie, małe
pudełeczko z przykrywką, sekator i zapasowe baterie. Jędza,
stojąca obok, zajrzała do kosza i stwierdziła: noża zapomniałaś.
Baba wróciła po drabince do chałupki, złapała pierwszy z brzegu,
taki 40-centymetrowy i po zjeżdżalni śmignęła w dół. Z lasu
Jędza wróciła z grzybami, a baba z kolekcją krzywych patyczków,
wielkich muszli obecnie bezdomnych ślimaków, kawałkiem brzozowej
kory, na której na pewno napisze sonet, 56 zdjęciami grzybków
halucynogenków, pięknych okrutnie i czaszką krowy. Ktoś jej
powiedział, że w lesie są siniaki, więc nabiła sobie ze trzy. Na
szczycie koszykowej piramidy leżał za to mały kozak. Taki sam, jak
Baba.
Z
jednej z leśnych wypraw, przyniosła w koszyku Ptaka. Był ranny,
lekko nieobecny, patrzył na nią przenikliwie, ale kiedy wyciągnęła
do niego ręce, ufnie podał jej skrzydła. Przed wejściem do chatki
wybudował sobie pas startowy, a ona pomyślała, że skończy,
odleci i zostaną tylko wspomnienia. Ptak jednak wzbił się do lotu,
zatoczył koło nad okolicą, zawrócił, a pas startowy zmienił się
w lądowisko. Już nie chciał odlatywać, zapragnął wracać, a
Baba dała mu klucz do wielkiej kłódki, którą przykuwała kurzą
łapkę, żeby jej potem nie szukać. Wymościł piękne gniazdo
wewnątrz chatki i ostrożnie wniósł do niego Babę. I się
zagnieździli, bo Baba tego też się już nauczyła.
Teraz
była całkiem udomowioną Babą – pakowała słońce w słoiki,
piekła przypalone ciasta, robiła kompoty i ciapę ze śliwek w
rozpuszczonej
czekoladzie.
Ptak o świcie wylatywał do pracy, a ona czekała, lepiąc pierogi.
Tak
po swojemu, z chlebowej mąki, którą wysypywała
na wielką stolnicę, w środku sterczącej kupki robiła
dołek i zawsze
przypominały
się jej wtedy
„Bliskie spotkania 3 stopnia”. Na stolnicy wielki wulkan, a Baba
zagląda w szparę w drzwiach, czy nie ma podejrzanych efektów
świetlnych… Gniecie go
i gniecie , przerabia na wielką dżdżownicę i z uśmieszkiem tnie
robala na plastry. Potem każdy plaster rozciąga palcami w
plasterek, pakuje do środka pychotki i skleja z falbanką. Niby nic
takiego, ale mąka była razowa i Ptak dostaje na talerz pierożki w
kolorze porannej
kawy.
Czasem
opuszcza tej raj, koty, i psy, i Ptaka. Zabiera czerwoną walizeczkę
na kółkach, wychodzi z domu i zaczyna się kurczyć, zmniejszać,
marszczyć, w jej oczach widać strach i wielką odwagę. Jedzie
malutkim autkiem, szybko, szybciutko, między polami, pagórkami, do
świata wielkich kominów i tłumów na każdym kroku. Całkiem
malutka wsiada w samolot i na dwie godziny zostaje latawicą. Znów
patrzy na chmury od góry, ale jakoś mniej pewnie, bo drabina mocno
opiera się o ziemię, dając Babie poczucie panowania nad sytuacją,
a samolotu nawet nie może prowadzić. Ląduje w kraju Na Opak i
natychmiast czuje się u siebie. Bo Baba też jest trochę na opak.
Pędzi autkiem wszystkimi pasami wielkiej drogi i się dziwuje, że w
tym miejscu na planecie, w autach siedzą sami pasażerowie. Tak
trafia do Wylęgarni, w której mieszkają Pisklaki. Dwa duże, w tym
jeden trochę mniej i dwa całkiem malutkie, w tym jeden trochę
bardziej. Siedzi Baba na podłodze, czerwona walizeczka leży smętnie
w kącie, czeka na wypatroszenie przez cztery małe skrzydełka. A te
chwilowo kleją się – dość dosłownie, bo umazane słodyczą –
do całej Baby. Mięknie, wypełnia się czułością, miłością,
wrażliwością i jakimś współczuciem dla dwóch małych istotek.
Patrzy na Mniejsze Duże i się dziwuje, że przecież nie aż tak
wyrosło, a dorosłe jest. Najdziwniejszy wyraz, jaki znała do tej
pory, to wyraz jej twarzy w porannym odbiciu w lustrze, teraz poznała
kolejny: Dziaba.
Tak mówi Większe Małe, a Mniejsze tylko
popiskuje, bo jeszcze nie umie mówić w ich języku i czasem się
denerwuje, że to Ono się musi go uczyć, a Jego mowy to już nikt.
Oj,
pocieszna ta Wylęgarnia. Jaśniutka, trochę drewniana i Baba mniej
tęskni za kurzymi łapkami. Ma duże okienka (Wylęgarnia, nie
Baba), trochę stromych schodków na grzędę, gdzie śpią wszystkie
Pisklaki i białą kuchenkę, gdzie Baba z Mniejszym Dużym znów
lepi pierogi, a Większe Małe pomaga rozsypywać mąkę. Po całej
kuchni. W przeciągu. Potem Baba robi dżdżownicę, a Większe Małe
piszczy z uciechy, z foremkami do piasku w łapkach i wygniata
delfiny, gwiazdki, muszelki i strusie. Mniejsze Małe też piszczy,
bo w ogródku jest basen i chce robić śłim, a samo nie umie.
Baba-Dziaba-With Crazy Hair to rozumie, bo sama też piszczy,
najczęściej bramką na lotnisku, bo wiecznie zapomina zdjęć całą
zbroję i wtedy inni idą już w świat, a Baba do przodu-pisk-do
tyłu-pisk-proszę zdjęć kolczugę-do przodu-pisk…. Większe Duże
dokonało kiedyś podziału Dziab i wyszło mu, że Baba, w
porównaniu z Drugą, która piszczy nieustannie, zaliczana jest
jednak do niepiszczących, bo bramka się nie liczy.
W
wolne dni Większe Duże pakuje Pisklaki i Babę do auta i pędzą
Szukać Przygód. W Kraju Na Opak znajdują je na każdym kroku. Łąka
zamknięta na noc wielką, czerwoną kłódką, krowy w rzece, a las
szlabanem bez płotu. Rzeka na jezdni, a most tuż obok, niby jest,
ale wyobcowany jakiś i auta pędzą przez wodę.
Drewniany płotek w
poprzek wąskiej, leśnej ścieżki, przez który Większe Duże
przeskoczyło, Mniejsze Duże przelazło dołem, Większe Małe
pośrodku, Mniejsze Małe zostało przeniesione, a Baba wisi jedną
nogą i ze śmiechu nie może już nic zrobić.
Pisklaki robią
zdjęcia wiszącej Babie, a jak wreszcie zlezie z płotu, idą dalej.
W tobołku na kijku niesie Baba kawałki kredy, którą rysuje pająki
na płotach, a Większe Małe łapie się za główkę i krzyczy,
kamyki, które Większe Małe, na wyścigi z Mniejszym Dużym
wrzucają do rzeki, magiczne ciasteczka na stłuczone kolanka,
zawartość koszyka na grzyby, bez czaszki i kozaka i aparat. Bo bez
niego nigdzie się nie rusza. Na koniec pakują Babę do morza i już
może wracać do chatki. Znów leci, a w głowie i w sercu mętlik,
bo chciałaby umieć być równocześnie Tam i Tu, a na pewno nie w
samolocie.
Małym,
czerwonym autkiem wraca do chatki, przejeżdża przez lądowisko,
staje pod wiatką, a Ptak wyciąga do niej skrzydła i czule patrzy
na paskudę, jak to tylko On potrafi.
Wtulona
w Ptaka Baba chodzi z kąta w kąt i sprawdza, czy brak wszystkich
czterech płotów jest ciągle na miejscu. Jest, a do tego huśtawka
w drzwiach stodoły, którą zrobił dla niej Ptak, bo Baba uwielbia
się huśtać, a On o tym wie. W czerwonej kuchni robią kakao, Baba
dzwoni dzwonkami, udającymi firankę, Ptak odkręca Butlę i
puszczają bańki, za którymi biegają psy i nawet jeden kot. Drugi
nie biega, bo uważa, że pośpiech poniża, a Baba zawsze bierze z
niego przykład i też nie biega.
Każdy
dzień z Ptakiem jest pełen słońca, dojrzewają jabłka i kiwi,
siedzą wieczorami przed domem, jedzą i podziwiają nietoperze. Baba
posiała mak i inne łąkowe kwiaty, zbudowała melinę dla owadów,
przyciągnęła ich mnóstwo.
One przyciągnęły nietoperze, które
Baba lubi wyjątkowo. Sama mogłaby być nietoperzem, bo na tym
świecie wszystko, co lata, posuwa się do przodu, a nietoperz jakby
nie do końca. A Baba też wygląda trochę tak, jakby latała
tyłem.
Wieczorem,
pod kołderkę, od strony Baby i z daleka od szponów Ptaka, wchodzi
Pomysł Na Psa.
Biorąc pod uwagę, że przez pewien czas spał tak
jeż, Pomysł jest zdecydowanie bardziej puszysty, Babie grzeje
stópki i sytuacja wydaje się całkiem zwyczajna. Ale tylko wydaje
się…. Ów zwierz wygląda bowiem na malutkiego pieska, ale ci,
którzy je znają, wiedzą, że to tylko pozory. Bo Pomysł Na Psa
nie umie się zdecydować, kim w istocie jest i w efekcie jest
wszystkim, co mu do malutkiej główki przyjdzie. Najczęściej jest
kotem, wskakującym przez okno, nawet przez lufcik, albo leżącym,
wśród innych kotów, na długiej belce nad piecem kuchennym.
Różnica polega na tym, że koty w tym miejscu mówią przeciągłe
miauuuuu, a Pomysł udaje, że szczeka. Podejrzewany jest też o
bycie dzikim kotem, z tych, co to zdobycz ciągną na drzewo, jakimś
gepardem bez mała. Tyle, że niskopiennym, bo łupy wlecze pod łóżko
Baby. Opakowanie po serku wiejskim z jagodami, którego nikt nie
kupił, kawał węgla (???!!!), który dziwi Babę, bo jeszcze opału
nie kupowała i teraz myśli: inwestować, czy wysłać Pomysł do
odkrytej przez niego kopalni??? Pół, ale takie ciachnięte nożem
(?!), rolki papieru toaletowego, laleczka Mniejszego Małego,
łyżeczka do herbaty, bez monogramu. Kilka ton orzechów, w tym dwa
malowane na złoto i łupek po orzechach. Pół grzanki i jedną
suchą bułkę, plaster wyschniętej marchewki i świeży liść
kapusty. Baba do łóżka wchodzi po schodach, a Pomysł wlecze pod
nie wielki kij. I to Baba rozumie, sama znosi z lasu drewniane
dziwadła, które wiesza potem na ścianie i się delektuje świeżo
posiadłym poczuciem ekologicznego artyzmu. Ptak buczy pod nosem, że
po cholerę to-to żyje, bo nie dość, że nie ma szyi, to kamienie
na dywan znosi i pazury na szponach się tępią. Latem Pomysł
odkrył skrzynkę balkonową, w której rosły pelargonie i werbeny ,
posadził się tuż obok i opalał w zachwycie. Do kwiatów
przylatywały kolorowe motyle, a w okolice Pomysłu złośliwa osa,
Pomysł spuchł i skończyło się opalanie. Znów został
bezpiecznym chyba-kotem, na podusi nad drapakiem, bo bycie roślinką
niesie niewyobrażalne zagrożenia.
Taka
jest Chatka Baby i Ptaka, z zegarem, który ma wprawdzie wszystkie
wskazówki, ale wszystkie cyfry leżą na podłodze, a na tarczy
napisane jest: Wszystko Jedno, bo szczęśliwi czasu nie liczą.
Z
Pomysłami Na Psa, Na Stolarnię, Studio Fotograficzne, Suszarnię
Orzechów, Kino W Stodole, Miejsca Noclegowe, Warsztaty Wielorakie,
bo czego, jak czego, ale pomysłów, to się w tych czterech brakach
płotów mieści mnóstwo.
I
nawet nie trzeba ich do końca realizować, bo obydwoje wiedzą, że
króliczka lepiej jest gonić, niż złapać. Bo tylko wtedy człowiek
jest naprawdę, mając zawsze coś przed sobą, a w sercu nadzieję.
A
Baba? Żyje nadal, siedzi w kącie mapy, z aparatem w ręku, słucha,
czuje, widzi, uwiecznia chwile, które to głupie pudło potrafi
uchwycić, bo nijak się nie mają do tego, co by chciała zobaczyć.
Szczęśliwy
człowiek na za.… perypetiach* wielkiego świata.
I,
nienawidząc gnomów, które czuwają, będzie tak żyć długo i
szczęśliwie, bo już potrafi sobie to nawet narysować.
*copyright
człek, który rzekł: mieszkam na perypetiach Częstochowy