Liczba wyświetleń

poniedziałek, 24 września 2018

ni dziada, ni baby, czyli konkurs literacki ;)


Dawno, niedawno temu, pewna miastowa Baba wymyśliła, że wyniesie się na wieś, gdzie kury gdaczą, woda czysta, trawa zielona. Ponieważ zwykle najpierw działała, a potem myślała, kupiła chałupkę na kurzej łapce i tyle ją widzieli.



Zniknęła z kurzu asfaltu, tramwajów, miejskich autobusów, świata sygnalizacji świetlnej, przejazdów kolejowych, przed którymi, czekając w aucie, czytała książki, wielkich sklepów, tak wielkich, że zmieściłyby się w 3/4 miejsca, które wybrała na resztę swoich lat, ile by jej Wielki nie dał.
Zamieszkała. Oswoiła obcość, inność, widok z wszystkich, drewnianych okien, kąty, pełne wszelakiego bałaganu po poprzednikach, zaczęła grzebać w przeszłości głębokiej, zamierzchłej, ciemnej. W kąty wcisnęła swój bałagan, swoje zabawki, swoje ja. Polubiła przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jakakolwiek była jej pisana. Zaprzyjaźniła się z wiatrem, wiejącym ze szpar, kotami, których nigdy nie miała (one nie miały tego personelu pomocniczego i nauczyły ją, jak to jest być ignorowanym?), piecem, który wiecznie woła o opał i wieje zimnem, siekierą, piłą i wspomaganiem akustycznym (o, żesz ....), które dawały jej siłę do zdobycia ciepła.
W wielkim, zarośniętym sadzie, znalazła owoce, których smak pamiętała z dzieciństwa, rumiane, słodkie, lepkie od soku. Jadła, pakowała do obory, stajni, chlewika, żeby starczyło na czas zimny, paskudny, wietrzny i mroźny. Do słoików, z odrobiną cukru, do zamrażarki (sic!) na zimę. Wtedy grzała je na kozie, zdobytej na złomowisku i pieszczotliwie odnowionej, podjadała te ciepło-soczki z radością, której nie pamiętała od dzieciństwa.
Los chciał, że została w tym świecie sama. Sama? Czyżby? :)
Zabrał jedno, dał milion innego. Los tak ma, a Baba o tym wiedziała i nie zamierzała się z nim kłócić. Bo i po co? Lepiej mieć tę wadę wzroku, która pozwala widzieć tylko dobro w zmianach, na które nie ma się wpływu. Baba była pełna wad, wzroku również, więc ziewnęła przeciągle, dwa razy kichnęła i poszła dalej.
Została z życiem, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Z ludźmi, którzy nie istnieliby w wirze aglomeracji. Ona też nie miała tam już racji bytu, ale tego dowiedziała się dopiero z perspektywy kurzych łapek. Siedziała na progu swojej chatki, majtała nóżkami i chłonęła ten pagórkowato-leśny świat każdym milimetrem skóry, każdą końcóweczką nerwów. Otulał ją pluszem, miękkością, grzał słońcem i wieczorną feerią barw, gdy szło spać. Oj, szczęśliwa była Baba, jak nigdy dotąd. Miała swoje cztery wielkie kąty, kawałek nieba, a nocą, na podwórku, prywatne planetarium. Dla Baby nigdy nie było ważne mieć, wolała być. Ale tu, w wiosce w kotlinie, zagubionej wśród pól, po raz pierwszy w życiu poczuła, że przynależy, jakby się odnalazła po wielu latach. Cztery kąty dopełniły tylko błogostan, w który wpadła Baba, kiedy okazało się, że jak kot, przywiązuje się jednak do miejsc, niekoniecznie do ludzi. Zapuściła korzenie, czerpała siłę milionów istnień, które były tu przed nią i będą po niej. Każdego dnia spadały z niej betonowe łuski, bez których nikt nie przeżyje w mieście. W ich miejsce pojawiał się mech, skrzypy i paprocie. Czekając, aż zakwitną, nocami szukała świetlików, których miliony wzlatywały z niekoszonej trawy pod starym orzechem.
Żyła całą sobą, płakała, śmiała się, poznawała, dostawała i dawała, sama nie wiedziała, czego było więcej. Nigdzie indziej nie dostałaby Jędzy, która poszła do jeszcze większej Wiedźmy i dowiedziały się obie, że jeszcze dawniej temu były siostrami. Z Jędzą życie nabrało nowych barw. Nie mogło być inaczej z kimś, kto włazi po schodach swojego Kurnika, z wielką kupą prania, którą niedbale wiesza na poręczy i wdycha z niewiarą, jak mógł tyle lat żyć z praniem bez tego drewnianego elementu, niesłusznie przypisanego wyłącznie schodom. Kto przyjeżdża do Baby w środku nocy, krzywym kijem puka w okno tak, że wydziobuje dziurkę w szybie, porywa zapiżamioną, w szlafroku i kapciach i uwozi na festyn w sąsiedniej wsi. Żadna z nich nie znała pojęcia nudy, ale nawet gdyby miały tę klepkę, nuda umarłaby przy nich śmiercią nagłą, gwałtowną i tragiczną. Baba z Jędzą wędrowały po wsiach i polach, kawałek swojego świata wywiozły nawet do stolicy, do Krakowa pojechały na kawę, a do Kudowy zobaczyć basen od zewnątrz. We wsi słychać było ich śmiech, dobiegający z chatki na kurzej łapce i z kurnika, a wiejskie dzieci powiedziały kiedyś Jędzy, że gdy przestanie się śmiać, to świat na pewno się skończy.
Baba wiedziała, umiała i rozumiała coraz więcej. Szybko dotarło do niej, że czas nie jest tylko popychaczem wskazówek zegara, a każdy dzień to malutkie życie, od przebudzenia z nicości, do zaśnięcia w nicość. Że rytm mierzyć można nie sekundami i godzinami, a porami roku, od orki, przez siew, omłoty, aż do dożynek.
Jeszcze później pojęła, że jej życie nigdy nie było tak fascynujące, jak w ustach tubylców. Poczuła się spełniona, szczęśliwa, pełna człowieczeństwa wszelakiego.

Włazi na drabinę z tysiącem szczebli, opartą o siedemdziesięcioletnią czereśnię, podjada po drodze lepkie, wielkie, czarne kulki, na szczycie, stojąc na palcach, mizia chmury po brzuszku. Jak znajdzie drugą drabinę, spojrzy na chmury od góry. I, jak zwykle, dopiero na samej górze pomyśli, jak teraz zleźć na dół…. A może tam kiedyś zostanie?




Czasem chce być, jak inni, zrobić coś, co oni robią, tak zwyczajnie, normalnie. Tyle, że wychodzi jej to mniej więcej tak, jak temu blacharzowi, któremu przywieziono rozbite auto na lawecie i jakby nie klepał, ciągle wychodził mu przystanek autobusowy. Wszyscy chodzą na grzyby, Baba też poszła. Kosz miała przepiękny, a w nim chusteczki, okulary, aparat, woreczki na nasiona wszelakie, małe pudełeczko z przykrywką, sekator i zapasowe baterie. Jędza, stojąca obok, zajrzała do kosza i stwierdziła: noża zapomniałaś. Baba wróciła po drabince do chałupki, złapała pierwszy z brzegu, taki 40-centymetrowy i po zjeżdżalni śmignęła w dół. Z lasu Jędza wróciła z grzybami, a baba z kolekcją krzywych patyczków, wielkich muszli obecnie bezdomnych ślimaków, kawałkiem brzozowej kory, na której na pewno napisze sonet, 56 zdjęciami grzybków halucynogenków, pięknych okrutnie i czaszką krowy. Ktoś jej powiedział, że w lesie są siniaki, więc nabiła sobie ze trzy. Na szczycie koszykowej piramidy leżał za to mały kozak. Taki sam, jak Baba.


Z jednej z leśnych wypraw, przyniosła w koszyku Ptaka. Był ranny, lekko nieobecny, patrzył na nią przenikliwie, ale kiedy wyciągnęła do niego ręce, ufnie podał jej skrzydła. Przed wejściem do chatki wybudował sobie pas startowy, a ona pomyślała, że skończy, odleci i zostaną tylko wspomnienia. Ptak jednak wzbił się do lotu, zatoczył koło nad okolicą, zawrócił, a pas startowy zmienił się w lądowisko. Już nie chciał odlatywać, zapragnął wracać, a Baba dała mu klucz do wielkiej kłódki, którą przykuwała kurzą łapkę, żeby jej potem nie szukać. Wymościł piękne gniazdo wewnątrz chatki i ostrożnie wniósł do niego Babę. I się zagnieździli, bo Baba tego też się już nauczyła.





Teraz była całkiem udomowioną Babą – pakowała słońce w słoiki, piekła przypalone ciasta, robiła kompoty i ciapę ze śliwek w rozpuszczonej czekoladzie. Ptak o świcie wylatywał do pracy, a ona czekała, lepiąc pierogi. Tak po swojemu, z chlebowej mąki, którą wysypywała na wielką stolnicę, w środku sterczącej kupki robiła dołek i zawsze przypominały się jej wtedy „Bliskie spotkania 3 stopnia”. Na stolnicy wielki wulkan, a Baba zagląda w szparę w drzwiach, czy nie ma podejrzanych efektów świetlnych… Gniecie go i gniecie , przerabia na wielką dżdżownicę i z uśmieszkiem tnie robala na plastry. Potem każdy plaster rozciąga palcami w plasterek, pakuje do środka pychotki i skleja z falbanką. Niby nic takiego, ale mąka była razowa i Ptak dostaje na talerz pierożki w kolorze porannej kawy.
Czasem opuszcza tej raj, koty, i psy, i Ptaka. Zabiera czerwoną walizeczkę na kółkach, wychodzi z domu i zaczyna się kurczyć, zmniejszać, marszczyć, w jej oczach widać strach i wielką odwagę. Jedzie malutkim autkiem, szybko, szybciutko, między polami, pagórkami, do świata wielkich kominów i tłumów na każdym kroku. Całkiem malutka wsiada w samolot i na dwie godziny zostaje latawicą. Znów patrzy na chmury od góry, ale jakoś mniej pewnie, bo drabina mocno opiera się o ziemię, dając Babie poczucie panowania nad sytuacją, a samolotu nawet nie może prowadzić. Ląduje w kraju Na Opak i natychmiast czuje się u siebie. Bo Baba też jest trochę na opak. Pędzi autkiem wszystkimi pasami wielkiej drogi i się dziwuje, że w tym miejscu na planecie, w autach siedzą sami pasażerowie. Tak trafia do Wylęgarni, w której mieszkają Pisklaki. Dwa duże, w tym jeden trochę mniej i dwa całkiem malutkie, w tym jeden trochę bardziej. Siedzi Baba na podłodze, czerwona walizeczka leży smętnie w kącie, czeka na wypatroszenie przez cztery małe skrzydełka. A te chwilowo kleją się – dość dosłownie, bo umazane słodyczą – do całej Baby. Mięknie, wypełnia się czułością, miłością, wrażliwością i jakimś współczuciem dla dwóch małych istotek. Patrzy na Mniejsze Duże i się dziwuje, że przecież nie aż tak wyrosło, a dorosłe jest. Najdziwniejszy wyraz, jaki znała do tej pory, to wyraz jej twarzy w porannym odbiciu w lustrze, teraz poznała kolejny: Dziaba.
Tak mówi Większe Małe, a Mniejsze tylko popiskuje, bo jeszcze nie umie mówić w ich języku i czasem się denerwuje, że to Ono się musi go uczyć, a Jego mowy to już nikt.
Oj, pocieszna ta Wylęgarnia. Jaśniutka, trochę drewniana i Baba mniej tęskni za kurzymi łapkami. Ma duże okienka (Wylęgarnia, nie Baba), trochę stromych schodków na grzędę, gdzie śpią wszystkie Pisklaki i białą kuchenkę, gdzie Baba z Mniejszym Dużym znów lepi pierogi, a Większe Małe pomaga rozsypywać mąkę. Po całej kuchni. W przeciągu. Potem Baba robi dżdżownicę, a Większe Małe piszczy z uciechy, z foremkami do piasku w łapkach i wygniata delfiny, gwiazdki, muszelki i strusie. Mniejsze Małe też piszczy, bo w ogródku jest basen i chce robić śłim, a samo nie umie. Baba-Dziaba-With Crazy Hair to rozumie, bo sama też piszczy, najczęściej bramką na lotnisku, bo wiecznie zapomina zdjęć całą zbroję i wtedy inni idą już w świat, a Baba do przodu-pisk-do tyłu-pisk-proszę zdjęć kolczugę-do przodu-pisk…. Większe Duże dokonało kiedyś podziału Dziab i wyszło mu, że Baba, w porównaniu z Drugą, która piszczy nieustannie, zaliczana jest jednak do niepiszczących, bo bramka się nie liczy.
W wolne dni Większe Duże pakuje Pisklaki i Babę do auta i pędzą Szukać Przygód. W Kraju Na Opak znajdują je na każdym kroku. Łąka zamknięta na noc wielką, czerwoną kłódką, krowy w rzece, a las szlabanem bez płotu. Rzeka na jezdni, a most tuż obok, niby jest, ale wyobcowany jakiś i auta pędzą przez wodę. 

 Drewniany płotek w poprzek wąskiej, leśnej ścieżki, przez który Większe Duże przeskoczyło, Mniejsze Duże przelazło dołem, Większe Małe pośrodku, Mniejsze Małe zostało przeniesione, a Baba wisi jedną nogą i ze śmiechu nie może już nic zrobić.

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba, ludzie stoją, drzewo, buty, na zewnątrz i przyroda

 Pisklaki robią zdjęcia wiszącej Babie, a jak wreszcie zlezie z płotu, idą dalej. W tobołku na kijku niesie Baba kawałki kredy, którą rysuje pająki na płotach, a Większe Małe łapie się za główkę i krzyczy, kamyki, które Większe Małe, na wyścigi z Mniejszym Dużym wrzucają do rzeki, magiczne ciasteczka na stłuczone kolanka, zawartość koszyka na grzyby, bez czaszki i kozaka i aparat. Bo bez niego nigdzie się nie rusza. Na koniec pakują Babę do morza i już może wracać do chatki. Znów leci, a w głowie i w sercu mętlik, bo chciałaby umieć być równocześnie Tam i Tu, a na pewno nie w samolocie.
Małym, czerwonym autkiem wraca do chatki, przejeżdża przez lądowisko, staje pod wiatką, a Ptak wyciąga do niej skrzydła i czule patrzy na paskudę, jak to tylko On potrafi.
Wtulona w Ptaka Baba chodzi z kąta w kąt i sprawdza, czy brak wszystkich czterech płotów jest ciągle na miejscu. Jest, a do tego huśtawka w drzwiach stodoły, którą zrobił dla niej Ptak, bo Baba uwielbia się huśtać, a On o tym wie. W czerwonej kuchni robią kakao, Baba dzwoni dzwonkami, udającymi firankę, Ptak odkręca Butlę i puszczają bańki, za którymi biegają psy i nawet jeden kot. Drugi nie biega, bo uważa, że pośpiech poniża, a Baba zawsze bierze z niego przykład i też nie biega.
Każdy dzień z Ptakiem jest pełen słońca, dojrzewają jabłka i kiwi, siedzą wieczorami przed domem, jedzą i podziwiają nietoperze. Baba posiała mak i inne łąkowe kwiaty, zbudowała melinę dla owadów, przyciągnęła ich mnóstwo. 


Brak automatycznego tekstu alternatywnego.



One przyciągnęły nietoperze, które Baba lubi wyjątkowo. Sama mogłaby być nietoperzem, bo na tym świecie wszystko, co lata, posuwa się do przodu, a nietoperz jakby nie do końca. A Baba też wygląda trochę tak, jakby latała tyłem.
Wieczorem, pod kołderkę, od strony Baby i z daleka od szponów Ptaka, wchodzi Pomysł Na Psa. 

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba, ludzie siedzą i na zewnątrz



Biorąc pod uwagę, że przez pewien czas spał tak jeż, Pomysł jest zdecydowanie bardziej puszysty, Babie grzeje stópki i sytuacja wydaje się całkiem zwyczajna. Ale tylko wydaje się…. Ów zwierz wygląda bowiem na malutkiego pieska, ale ci, którzy je znają, wiedzą, że to tylko pozory. Bo Pomysł Na Psa nie umie się zdecydować, kim w istocie jest i w efekcie jest wszystkim, co mu do malutkiej główki przyjdzie. Najczęściej jest kotem, wskakującym przez okno, nawet przez lufcik, albo leżącym, wśród innych kotów, na długiej belce nad piecem kuchennym. Różnica polega na tym, że koty w tym miejscu mówią przeciągłe miauuuuu, a Pomysł udaje, że szczeka. Podejrzewany jest też o bycie dzikim kotem, z tych, co to zdobycz ciągną na drzewo, jakimś gepardem bez mała. Tyle, że niskopiennym, bo łupy wlecze pod łóżko Baby. Opakowanie po serku wiejskim z jagodami, którego nikt nie kupił, kawał węgla (???!!!), który dziwi Babę, bo jeszcze opału nie kupowała i teraz myśli: inwestować, czy wysłać Pomysł do odkrytej przez niego kopalni??? Pół, ale takie ciachnięte nożem (?!), rolki papieru toaletowego, laleczka Mniejszego Małego, łyżeczka do herbaty, bez monogramu. Kilka ton orzechów, w tym dwa malowane na złoto i łupek po orzechach. Pół grzanki i jedną suchą bułkę, plaster wyschniętej marchewki i świeży liść kapusty. Baba do łóżka wchodzi po schodach, a Pomysł wlecze pod nie wielki kij. I to Baba rozumie, sama znosi z lasu drewniane dziwadła, które wiesza potem na ścianie i się delektuje świeżo posiadłym poczuciem ekologicznego artyzmu. Ptak buczy pod nosem, że po cholerę to-to żyje, bo nie dość, że nie ma szyi, to kamienie na dywan znosi i pazury na szponach się tępią. Latem Pomysł odkrył skrzynkę balkonową, w której rosły pelargonie i werbeny , posadził się tuż obok i opalał w zachwycie. Do kwiatów przylatywały kolorowe motyle, a w okolice Pomysłu złośliwa osa, Pomysł spuchł i skończyło się opalanie. Znów został bezpiecznym chyba-kotem, na podusi nad drapakiem, bo bycie roślinką niesie niewyobrażalne zagrożenia.
Taka jest Chatka Baby i Ptaka, z zegarem, który ma wprawdzie wszystkie wskazówki, ale wszystkie cyfry leżą na podłodze, a na tarczy napisane jest: Wszystko Jedno, bo szczęśliwi czasu nie liczą. 





Z Pomysłami Na Psa, Na Stolarnię, Studio Fotograficzne, Suszarnię Orzechów, Kino W Stodole, Miejsca Noclegowe, Warsztaty Wielorakie, bo czego, jak czego, ale pomysłów, to się w tych czterech brakach płotów mieści mnóstwo.
I nawet nie trzeba ich do końca realizować, bo obydwoje wiedzą, że króliczka lepiej jest gonić, niż złapać. Bo tylko wtedy człowiek jest naprawdę, mając zawsze coś przed sobą, a w sercu nadzieję.
A Baba? Żyje nadal, siedzi w kącie mapy, z aparatem w ręku, słucha, czuje, widzi, uwiecznia chwile, które to głupie pudło potrafi uchwycić, bo nijak się nie mają do tego, co by chciała zobaczyć.
Szczęśliwy człowiek na za.… perypetiach* wielkiego świata.
I, nienawidząc gnomów, które czuwają, będzie tak żyć długo i szczęśliwie, bo już potrafi sobie to nawet narysować.


*copyright człek, który rzekł: mieszkam na perypetiach Częstochowy



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz