Podajesz mi dłoń, drugą nakrywasz moją, w twoich oczach widzę łzy. Byle nie mrugnąć, bo nic ich nie zatrzyma i okaże się, nie będzie się dało dłużej ukrywać, że masz serce...
Czuję spracowaną nierówność palców, ostre brzegi paznokci i ciepło. To samo, którym otuliłeś mnie już dawno temu, którym oddzieliłeś mnie od niezrozumiałego świata potłuczonych luster.
Rozumiesz, że są dni, w których milknie wewnętrzna muzyka, kiedy każdy krok, gest, ruch jest szeptem. Byle ciszej, byle ciemniej, żeby nikt się nie zorientował, że jeszcze tu jestem.
Dajesz mi wtedy 2 kasztany, albo drewniany kwiatek, czasem spinkę do włosów z różowym serduszkiem i znów wschodzi słońce, a ja się go nie boję.
Gładzisz wnętrze mojej dłoni szorstkim kciukiem, a ja czuję dotyk małego chłopca, którego przez lata obudowałeś męskim ciałem, poczuciem odpowiedzialności, silą, stanowczością i słabością, przypisaną człowieczeństwu. Zbudowałeś pancerz, który ukrywa świadome i tajemne potrzeby, braki, dawno pogrzebane nadzieje, które przekułeś w ogrom miłości jaką mi dajesz bez zbędnych słów i gestów.
Odsłoniłeś przede mną swój miękki brzuszek, nie martw się, nikomu nie powiem, że go masz. Ci, którzy patrzą, a nie tylko widzą, zobaczą go w jasności, którą we mnie odkryłeś, a której nie umiem już ukryć.
"uroczyście oświadczam, że... "
daję ci siebie, moją wiarę, nadzieję i miłość. Małe serce, oplatane pajęczyną zwątpień i słabości. Wszystkie moja kamyki, nawet ten z Ajaccio, o który na pewno potknął się Napoleon, ucząc się chodzić. Butelkę z piaskiem z trzech mórz i jednego oceanu. Moje strachy na wróble, patykowe szaleństwo i fikołki na barierce przy drodze. Każdą książkę, którą muszę skończyć, zapominając o praniu, sprzątaniu, gotowaniu i paru innych, które coraz silniej i mocniej przykuwają mnie do zimnej ściany dorosłości.
Anioł otula moją duszę, kiedy kładziesz u moich stóp pełne czułości spojrzenie, dłoń, wyrzeźbioną w starej desce, wiązanki polnych kwiatów, w których każda warstwa przewiązana jest źdźbłami traw. Wtulam twarz w miejsce, w którym bije twoje serce, a silne ramiona obejmują mnie jak pas ratunkowy
"...z obecnym tu..."
Tu - w moim sercu, w duszy, trzymającego za rękę małą dziewczynkę, którą dawno temu schowałam głęboko i której nigdy się nie pozbędę.
Jesteś przy mnie, w każdym oddechu i uderzeniu serca. Wśród jarzębinowych ścian i w autku, pędzącym w siną dal. I w niebie, które widzę przez maleńkie okienko samolotu.
Każdego dnia, tej miniaturze życia, w której budzę się o świcie wtulona w ciebie. Wracam z niebytu nocy, jestem silna, pełna życia. Popołudniowa słabość zdaje się tak odległa, a nocne odchodzenie w niebyt wręcz nierealne. Jesteś.
Trwasz przy mnie Dzisiaj, bo Wczoraj zniknęło, a Jutra nie ma. Kiedy obudzimy się o świcie, znów będzie Dzisiaj i tak plany na Jutro diabli wzięli. Jesteś każdym moim malutkim życiem.
"i ślubuję ci..."
Być kobietą, którą we mnie zobaczyłeś, a potem wyciągnąłeś z czarnego dołu bezsilnej walki o codzienność. Jak tylko ty potrafisz - bez słowa, podając silną, stanowczą dłoń i patrząc w sam środek mojego jestestwa.
Będę piekła małe, brzydkie, przypalone ciasta, które oskrobiemy nożykami, podjadając kruszki. Zamkniemy słońce w zakręcanych przez ciebie słoikach, rozświetlą mroki zimy.
Każdego dnia będę niecierpliwie czekać, aż wrócisz z pradawnego, przypisanego wyłącznie mężczyznom, polowania na mamuty, które na przestrzeni dziejów zmieniły się w male, plastikowe prostokąty, wydzielające porcje świeżego mięsa przy bankomacie.
Będziesz mnie rozśmieszał tymi krótkimi, ciętymi ripostami i opowiastkami pełnymi absurdalnej abstrakcji, jedynymi łaskotkami jakie posiadam.
Posłucham twego milczenia i zrozumiem, że tkwiące w mężczyźnie emocje są nienazywalne i potrzebują tylko dotknięcia palcem policzka, albo tego miejsca, w którym spotykają się kości obojczyka, wsunięcia dłoni za kołnierzyk, na samej krawędzi karku. I już są oswojone, przestają grozić i straszyć.
"...w związek małżeński..."
W to kruche splątanie dusz, efemerycznych, ulotnych i wiotkich. Zaklętych w małych kółeczkach z litego dębu, malachitu i lapis-lazuli.
"...miłość, wierność i uczciwość..."
Zamknięte w szacunku do ciebie i siebie. Naszej odrębności i tej części, w której tworzymy nasze Razem. Nie cielesne, ale to, które mieszka w sercu.
Ciało to tylko ubranie dla duszy, myśli, emocji, uczuć wszelakich. Coś, co można oddać tylko wtedy, gdy już wtulają się w siebie dwa istnienia.
"...zgodne, szczęśliwe i trwałe..."
Stary, drewniany stół w buduarowej kuchni, mosiężna lampa z ciepłym kloszem z Murano, wisząca tuż nad nim. Maluje na naszych twarzach ciepłe cienie, tworząc renesansowy kadr. Leżące, przeciągające się u naszych stóp psy i koty.
To tylko chwila, ale widzę w tobie szczęście. Ty wiesz, że jest ono tylko kompilacją drobnych chwil, momentów, widzisz je, czujesz, kreujesz.
Obydwoje wiemy, że czekanie na cud czyni życie ślepym i jałowym. Sami składamy go z drobiazgów, jesteśmy jak Indianin, nanizający skalpy na rzemień życia. Zdobycz największa, dotyk absolutu.
Tylko tak, słuchając siebie nawzajem i siebie samych, zbudujemy opokę.
"...i że cię nie opuszczę..."
Życie nie jest specjalnie przewidywalne, a Nemezis karze ludzi, spełniając ich życzenia. W moim sercu wybudowałeś, wytynkowałeś i pomalowałeś pudełeczko, w którym zamieszkałeś na zawsze. Zawierucha może nas rozdzielić, ale nie ma mocy usunąć cię z miejsca, które ci dałam.
Już zawsze będziesz trzymał za rękę moją małą dziewczynkę, która wesprze się na tobie, chodząc po krawężnikach życia.
Liczba wyświetleń
piątek, 19 października 2018
wtorek, 16 października 2018
Wybory
Pan Balonikowy, Pani
Bakałarz i Pani Śliczna postanowili zmienić świat, bo dość już
mieli stagnacji. Dołączył do nich Pan Sterowany, który kiedyś
kupił patelnię i uważał, że dzięki temu ma wszelkie
predyspozycje do czynienia zmian, choć w ciut mniejszej skali.
Pan Balonikowy był
żółciutki, jak jesienne słoneczko i baloniki, które trzymał w
dłoni. Nie był szeroko znanym celebrytą, ale jego przyjaciele,
którzy słynęli z wypinania piersi po order uznali, że jaśniutki
będzie najpiękniejszym logo. Uśmiechał się szczerze, był
fotogeniczny, mówił z empatią – czyż można prezentować się
lepiej??? Mówił: będzie lepiej, dość zastoju, wasz świat będzie
jasny, słoneczny, chodźcie za mną! I tanecznym krokiem ruszył w
dal. Po drodze rzucał kwiaty i jesienne, barwne liście, śpiewał
radośnie i ludzie patrzyli w zachwycie, nie widząc czarnej machiny,
która w gęstej chmurze podążała kilka kroków za nim…
Drzewiej, machina owa, przybrawszy ludzką postać, wskoczyła nawet
do basenu, dając uciechę gawiedzi, nieświadomej, że jest tylko
trybikiem.
Ludzie nie
pamiętają, co jedli wczoraj na obiad, zapomnieli więc o Wielkiej
Górze, Głębokich Dziurach, wysokim mycie i braku nadziei. A nawet
jeśli pamiętali, przypisywali je Pani Bakałarz, bo Balonikowy
radośnie krzyczał scenicznym szeptem, że to jej wina. Przecież
nauczała już od bez mała czterech lat.
Pani Bakałarz,
miękka, pluszowo-aksamitna, ze spojrzeniem pełnym zrozumienia
problemów wszelakich, zawsze wiedziała, jak się zachować. Robiła
to odruchowo, przyjaźnie i z taktem. Nigdy nie była niegrzeczna,
czasem tylko wkładała białe rękawiczki i równie przyjaźnie
mówiła „proszę won” w taki sposób, jakby zapowiadała
fascynującą podróż. Potrafiła zarówno czynić rzeczy dobre, jak
i polubić Wielką Górę, być serdeczna dla bliższych i zatrzasnąć
wrota dalszym. Nie była idealna, ale jako jedyna wiedziała, że
najwięcej zależy od Rady Koronnej, w której od jakiegoś czasu
prym wiodła Pani Szlachcianka. Pani Bakałarz mówiła: niech gra
muzyka, tańczmy radośnie!, na co potakująca w telewizji
Szlachcianka zapraszała orkiestrę symfoniczną, grającą wyłącznie
fugi Bacha. Rada Koronna zarządziła remont przedpokoju w domu pani
Bakałarz, kazała wszystkim wchodzić przez okno i krzyczała, że
to nie jej wina, bo Pani Bakałarz jest skąpa. To samo krzyczała
zresztą wśród Odległych Od Drogi, gdzie, dbając o rowerzystów i
pługi śnieżne, z fascynacją godną czytelnika (autora?!)
tandetnych zagadek kryminalnych, poszukiwała zwłok nieuważnych
pieszych. Pani Bakałarz jednak nie tupnęła nóżką, a blond
Szlachcianka, z zadartym noskiem i burzą loków, robiła w jej domku
co chciała. Na nic płacze bliższej i dalszej rodziny: głowo
naszego domu, ratuj! wybuduj drugie wejście, utnij Wielką Górę,
bo widok zasłania! postaw tamę, bo wanna przelała i mamy mokre
kapcie! zasyp dziury, bo koła z powozów odpadają! A ona wolała
palić fajkę pokoju z Radą Starszych, bawić się z przedszkolakami
i znajdować Nabywców Kurników. Może i słusznie, ale o kaloszach
i paru innych zapomniała….
Pani Śliczna bardzo
lubiła siebie, co samo w sobie nie jest złe, dopóty, dopóki w
lustrzanym odbiciu widać coś jeszcze. W czasie Igrzysk porwała
tubę i zaśpiewała pieśń miłości, obrażając się potem na
tych, którzy nie mieli słuchu i wypominając, że to jej prywatna
sprawa i każdy mógł spróbować. Jeśli tego nie zrobił, to tylko
dlatego, że jest tchórzem, a ona nie. Okrutnie nie lubiła, gdy
ktoś mówił o jej ciut krzywo zawiązanej chusteczce, bo przecież
na świecie jest tyle zła, a chusteczka i tak piękna i nieważna w
obliczu wieczności. Mówiła, że wszystkich nauczy pięknie
śpiewać, że idąc za nią, można zgubić troski wszelakie, bo ona
je godnie zdepcze lakierowaną ciżemką, jak to czyniła już
wcześniej, wbrew Pani Bakałarz. Kiedy mogła deptać, pod jej
stópką lądowały wyłącznie rzeczy piękne, które dobrze
wyglądały na zdjęciach. Ale kiedy złamała obcasik, ujrzała
dopiero, ile jest jeszcze do zrobienia i zgniecenia. W szkole była
prymusem, podnosiła więc ciągle napiętą rączkę i krzyczała:
ja! ja! umiem wszystko, nauczyłam się! nie to, co oni! Z dumą
wciąż nosiła plakietkę z napisem Wzorowy Uczeń, zapominając, że
dostała ją za pracę w grupie.
Pan Sterowany nie
miał ambicji do rządzenia w pałacu, wolał czworaki. Tam mógł
cichutko drzemać z otwartymi oczami, albo spacerować ze złotą
miotełką, udając, że jest bardzo zajęty. Pasował do wszystkich
pałacowych, był nawet wice szefem Wodnych Duchów. Duchy nie robiły
nic, poza zasiadaniem raz w roku za zielonym stołem i chwaleniem
się, ile mogą, a on dzielnie im przewodniczył, choć nigdy nie
powiedział nic poza ‘dzień dobry” i „do widzenia”.
Dawno, dawno temu,
przez ten kraj płynęło mleko, ponoć i miód. Wiatraki stały
drewniane, spichlerze były pełne, ludzie jeździli na nartach,
śpiewali w chórach, robili sobie zdjęcia i nikt nie straszył za
to sądem. Razem budowali swój świat, bez oklasków, orderów, ale
też bez pomawiania, zniechęcania i kopania dołków. Prywatnie
pewnie tak robili, ale kopiąc wspólną dziurę, stawali z łopatami
wszyscy, co najwyżej ciut dalej od sąsiada, któremu wczoraj
podbili oko. Zostały po nich rzeczy wielkie, piękne. Dziś, po stu
i więcej latach, chylą się ku upadkowi, bo ludzie chcą zapomnieć
o Złych Obcych, którzy mieli czelność żyć tu przed nimi.
Zapominają, że Inni Obcy zniszczyli to, co kiedyś sami zbudowali w
Raju Utraconym, tak samo zacierają wszelkie ślady, nie zostawiając
nic w zamian. Że w tym samym miejscu, ci sami homo sapiens recens,
potrafią budować i burzyć, kochać i nienawidzić, być razem i
budować mury, wspólnie biesiadować i wrzucać sobie truciznę do
jadła. Że to, jak wygląda dom, zależy od odkurzacza, myjki do
okien, żelazka, miotły, ściereczki do kurzu, gwoździ, farb i paru
innych. Że to, jak się w nim mieszka, zależy od wszystkich
mieszkańców, a nie tylko od Wybieralnych, którzy i tak są po
kilku miesiącach mało warci, bo taka jest ludzka natura.
Co dziś zostaje?
Las, w którym żadne drzewo nie szumi o najmojszej racji, pola, na
których w zgodzie tańczy zboże, ptaki, które wędrują w kluczach
z miejscem dla najsilniejszych i najsłabszych. Gdzie wspólnie
świętuje się obfite plony i tak samo wstaje po klęsce żywiołowej.
Gdzie żadna istota nie wywyższa się nad inne, świadomie, czy też
mniej, wiedząc, że samo nie przetrwa. I nadzieja, że ludzie kiedyś
znów się tego nauczą.
niedziela, 7 października 2018
Dotyk
"Ile razy jesteśmy nad morzem, zawsze się tracisz" - powiedziało moje Małe, które wcale nie urosło, a jakimś dziwnym trafem stało się dorosłe. Prawdę rzekło...
Już kiedyś Ci o tym opowiadałam, morze to dotyk bezkresu, absolutu, jedyny chyba bez podtekstów, przeinaczeń, acz fizyczny przecież świat. Tym razem Morze Północne było ciepłe, nie jak Adriatyk z Bibione, który przypomina Balaton. Ciepłe tak, jak zimne morza potrafią.
Morze, w którym pływałam po raz pierwszy, w którym Większe Małe i Małe Mniejsze moczyło dupki, kręcone przez Większe i Mniejsze Duże.
Dotykam przestrzeni, zanurzam się w niej, czuję słoność, której nigdzie indziej nie toleruję. Jestem całością, czuciem, częścią czegoś dużo większego ode mnie, a jednocześnie całą mną.
Jest ciepłe, czułe, otula całego mojego człowieka. To całe nic, które za chwilę zniknie w nicości.
Ciepły piasek, gorące kamyki nad brzegiem, przez które przenosimy Maleństwa, kocyk, na którym siedzą, tuż za granicą obumarłych muszli i maleńkich krabów.
Lekce sobie ważę zatłoczone parkingi na krawędzi plaży, wycieczkowy statek, który brnie na wielkich kołach po plaży przy odpływie. Na kolanach mam Większe Małe i obie mamy w nosie nawoływania, żeby spadać z miejsca lądowania następnego, powiedzmy pływaka.
Świat mojego morza, które od zawsze jest moim doładowaniem akumulatorów na codzienność, moim wyobrażeniem nieśmiertelności. Kiedyś w tym zaginę, w tym moim wyobrażeniu absolutu. Ale dzisiaj, w moim poczuciu bycia potem, chcę, żebyś wiedziała, że jesteś każdym sensem mojego życia, moim jedynym sukcesem, jedynym kimś, komu mogłam dać siebie, który jest spełnieniem moich marzeń.
Już kiedyś Ci o tym opowiadałam, morze to dotyk bezkresu, absolutu, jedyny chyba bez podtekstów, przeinaczeń, acz fizyczny przecież świat. Tym razem Morze Północne było ciepłe, nie jak Adriatyk z Bibione, który przypomina Balaton. Ciepłe tak, jak zimne morza potrafią.
Morze, w którym pływałam po raz pierwszy, w którym Większe Małe i Małe Mniejsze moczyło dupki, kręcone przez Większe i Mniejsze Duże.
Dotykam przestrzeni, zanurzam się w niej, czuję słoność, której nigdzie indziej nie toleruję. Jestem całością, czuciem, częścią czegoś dużo większego ode mnie, a jednocześnie całą mną.
Jest ciepłe, czułe, otula całego mojego człowieka. To całe nic, które za chwilę zniknie w nicości.
Ciepły piasek, gorące kamyki nad brzegiem, przez które przenosimy Maleństwa, kocyk, na którym siedzą, tuż za granicą obumarłych muszli i maleńkich krabów.
Lekce sobie ważę zatłoczone parkingi na krawędzi plaży, wycieczkowy statek, który brnie na wielkich kołach po plaży przy odpływie. Na kolanach mam Większe Małe i obie mamy w nosie nawoływania, żeby spadać z miejsca lądowania następnego, powiedzmy pływaka.
Świat mojego morza, które od zawsze jest moim doładowaniem akumulatorów na codzienność, moim wyobrażeniem nieśmiertelności. Kiedyś w tym zaginę, w tym moim wyobrażeniu absolutu. Ale dzisiaj, w moim poczuciu bycia potem, chcę, żebyś wiedziała, że jesteś każdym sensem mojego życia, moim jedynym sukcesem, jedynym kimś, komu mogłam dać siebie, który jest spełnieniem moich marzeń.
sobota, 6 października 2018
zniknę
Mój maleńki, wielki świat... Kim tu jestem? Coś znaczę?
Jestem cieniem, nierealnym bytem wędrującym w czasie. Przeszłym, teraźniejszym, przyszłym. drżeniem ust, śladem myśli przebrzmiałych, stopą odbitą w wysokiej trawie, szelestem starych lip. Smugą światła ze wszystkich piekarni w sadach.
Przywołuję do życia to, co zdawało się już zniknąć bezpowrotnie, pozbawione przynależności, żyjące we wspomnieniach, strachu, pogardzie. W dniach przeszłych i tych, które dopiero nadejdą. Żyję całym moim jestestwem i przyszłą nierealnością.
Mój maleńki, wielki świat, realny i rozmyty przeszłymi wiekami. Pielgrzymem jestem, Człekiem Wiecznym Tułaczem. Grają muu kobzy i dudy, skrzypce i stare pianino. Człowiek szczęśliwy bytem, nie posiadaniem. Daj Boże, że na Wiecznym kamieniu Zapomnienia ktoś napisze: to był dobry człowiek...
Mój maleńki, wielki świat, objawiony by pojąć, czym jest życie. Emocjami i uczuciem, pokorą i dumą we wzniesieniu czoła, bez pogardy i obojętności.
Jestem człowiekiem, z całym bagażem doświadczeń, przynależnych gatunkowi. Konkretem u ulotnością, jawą i snem, sensem i jego całkowitym brakiem. Przestrzenią i jej ciasnotą. I dymem z komina, bo to podstawa najtrwalszej budowli.
Kiedyś zniknę. Ja i mój czas. Moje emocje, myśli i sny. Łzy szczęśliwe i te, którymi płynie ból. Zniknie każdy kawałeczek mojego człowieka.
Zniknę, jak tylu przede mną i tylu po mnie, jak każdy, nawet Najważniejszy. Nie zostanie po mnie nawet najlichszy cień. Żaden z dni pełnych radości i nadziei. Śmiechu, płaczu, żalu i spełnienia. Zniknie myśl, wrażenie, ułuda.
Nieczytelne staną się stare bilety, kilka listów, jakieś zdjęcia, kilka notatek. Czerwona okarynka, która zimą udaje słowika, wyląduje na śmietniku. Nieistotne staną się Rzeczy ważne, przepadną klucze do ich rozumienia. Nicość pochłonie magiczny Dom, dotyk, czułość i ciepło. Zostanie kamyk z Ajaccio i stare jabłonie, już niezrozumiałe, zwyczajne, pozbawione duszy.
Zanim stanie się nieuniknione, tęsknię, czuję, myślę. jestem pełna nadziei i wagi "szerokiej gamy czynów ogromnych", które trzeba popełnić, żeby BYĆ. Kocham i jestem kochana, dotykam i czuję dotyk. W lekkości zrozumiałego już życia, z ciężarem codzienności i doświadczeń. Z malutkim, żwawo bijącym sercem...
Subskrybuj:
Posty (Atom)