"Ile razy jesteśmy nad morzem, zawsze się tracisz" - powiedziało moje Małe, które wcale nie urosło, a jakimś dziwnym trafem stało się dorosłe. Prawdę rzekło...
Już kiedyś Ci o tym opowiadałam, morze to dotyk bezkresu, absolutu, jedyny chyba bez podtekstów, przeinaczeń, acz fizyczny przecież świat. Tym razem Morze Północne było ciepłe, nie jak Adriatyk z Bibione, który przypomina Balaton. Ciepłe tak, jak zimne morza potrafią.
Morze, w którym pływałam po raz pierwszy, w którym Większe Małe i Małe Mniejsze moczyło dupki, kręcone przez Większe i Mniejsze Duże.
Dotykam przestrzeni, zanurzam się w niej, czuję słoność, której nigdzie indziej nie toleruję. Jestem całością, czuciem, częścią czegoś dużo większego ode mnie, a jednocześnie całą mną.
Jest ciepłe, czułe, otula całego mojego człowieka. To całe nic, które za chwilę zniknie w nicości.
Ciepły piasek, gorące kamyki nad brzegiem, przez które przenosimy Maleństwa, kocyk, na którym siedzą, tuż za granicą obumarłych muszli i maleńkich krabów.
Lekce sobie ważę zatłoczone parkingi na krawędzi plaży, wycieczkowy statek, który brnie na wielkich kołach po plaży przy odpływie. Na kolanach mam Większe Małe i obie mamy w nosie nawoływania, żeby spadać z miejsca lądowania następnego, powiedzmy pływaka.
Świat mojego morza, które od zawsze jest moim doładowaniem akumulatorów na codzienność, moim wyobrażeniem nieśmiertelności. Kiedyś w tym zaginę, w tym moim wyobrażeniu absolutu. Ale dzisiaj, w moim poczuciu bycia potem, chcę, żebyś wiedziała, że jesteś każdym sensem mojego życia, moim jedynym sukcesem, jedynym kimś, komu mogłam dać siebie, który jest spełnieniem moich marzeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz