Wyobraź sobie, proszę, pokój dwóch, małych dziewczynek, w starej kamienicy, pomalowany na groszkowo, bo podobno ten kolor uspokaja wzrok... Pokój duży, wielki, wysoki, z podwójnymi drzwiami. W jednym kącie zielony, ozdobny piec, z paleniskiem schowanym głęboko za kutą kratą. A tuż za drzwiami szafa. Szeroka, trzydrzwiowa, drewniana, ciemna i bardzo stara. Niezbyt zdobna, raczej porządna, stolarska robota, z ledwie zaokrąglonymi brzegami drzwi. Ot, coś podobnego, jak na zdjęciach, zdjęć tej prawdziwej niestety nie posiadam...
Z prawej strony pojedyncza, wąska część, w której wisiały płaszcze. Tej małe dziewczynki używały najczęściej. Starsza chodziła już do szkoły, młodsza przez tydzień była przedszkolakiem, po czym zabrała swój worek z kapciami, zabawki, oświadczyła, że więcej tam nie wróci i na tym skończyła się jej najwcześniejsza kariera. Starsza przyniosła ze szkoły oskubek kredy, taki mały, prawie zupełnie okrągły. Odsunęły na bok ubrania, a na bocznej ściance narysowały kredą wąski, dość długi prostokąt, w nim małe kółeczka, część ponumerowana, a jeden z dzwonkiem. I już. Winda gotowa. Jedna z kilku pierwszych w mieście, sukces techniczny niebywały, niestety, mama nie doceniła inwencji twórczej, bo przyciski zaatakowały rękawy rzeczonych płaszczy...
Niedługo potem babcia, o której już ci opowiadałam, pojechała do Wielkiego Brata, zobaczyć swój dawny dom... O tym też już było. Niewiele wiem o tej podróży, pojedyncze słowa - nie wpuścili, zniszczyli, ci, co zostali, są kimś zupełnie innym, ukradli.... Dla małych dziewczynek była to jednak wyprawa wybitna, bo babcia przywiozła dwie, chodzące lalki, prawie tak duże, jak one same. Rozalinda i Mariola. Z lokami, w pięknych sukienkach, takie nie do ruszania, bo się zepsują :)
Ważniejsze od lalek okazały się jednak dmuchane zwierzątka różnej wielkości i plastikowe niezapominajki. W błyskawicznym tempie pokój zapełnił się nadmuchanymi żyrafami, misiami, krokodylami i kto spamięta, czym jeszcze, sceneria uzupełniona została kwiateczkami, lustro położone na podłodze było jeziorem, a dwie małe dziewczynki stały się Indianami. Każda z paletką do kometki w łapie, zamienionymi w sprzęt podwójny - rączka to karabin, siatka to patelnia... Polowania odbywały się z szafy. Z wnętrza oraz ... ze skoków z jej dachu... Dodatkowym utrudnieniem był siedzący w sąsiednim pokoju dziadzio... Drzwi były otwarte, dziadzio nie słyszał, ale trzeba było pilnować, kiedy wstanie z fotela, wyłączy telewizor, odłoży gazetę, a wtedy szybko usiąść nad taflą lustrzanego jeziorka i karmić pluszowe kaczki :)
I wiesz, w tych siermiężnych, strasznych czasach, kiedy nie miało się nic, rodziła się wyobraźnia. Wszystkie przeczytane książki natychmiast były odgrywane, parę patyków stanowiło doskonałą zabawkę, kawałeczek kredy wysyłał nas na 28 piętro, albo wyżej, jak Ferdynanda Wspaniałego, albo w kosmos, jak załogę statku z serialu "Kosmos 1999". A zimą, z kanapkami na sankach, przedzieraliśmy się przez krzaki na małym skwerku w centrum miasta, zdobywając biegun.
Nie mieć, ale być, choć jedno nie wyklucza drugiego, ale tylko w jedną stronę :)
Życzę ci wyobraźni nieograniczonej
Nie wiem czy żyłem w ,,strasznych czasach ", ale faktem jest, że brak tzw ,,wszystkiego" działał zdecydowanie bardziej inspirująco, niż obecny iluzoryczny dostęp do wszystkiego. Bawiło się kijem, kamieniem, potem cały czas spędzało się jeżdżąc na rowerze. Późna wiosna w latach 80-tych to był wspaniały czas, kończyła się szkoła i przede wszystkim dojrzewały czereśnie! Praktycznie wszystkie drogi wokół Kietrza- m. innymi ta na Ściborzyce Wlk i Rozumice obsadzone były drzewami czereśniowymi. Ale była wyżerka! A ucieczki przed stróżami to były już przysłowiową ,,wisienką na torcie"! Gdy je wycięto / tak zresztą jak topole wokół boiska obecnego zespołu szkół/, poczułem się jakby ktoś skradł mi dzieciństwo... A były jeszcze glinianki, bunkry i sadzawki na gipsowni- tam od kiedy tylko zaświeciło słońce taplaliśmy się, goniliśmy żaby i traszki. Tego już nie ma. Oczywiście nie interesowało mnie wtedy to, że matka musiała pożyczać na chleb do 1-go, bo co to dzieciaka obchodzi, ale jak zaczęły grać hormony, to chyba dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mam fajnego ciucha, tudzież mopika- bo wiadomo, inni mieli. Nie uważam jednak tego czasu za ,,mroczny". Nie było wtedy tego natłoku gadżetów, których brak doprowadza obecną młodzież do straszliwych cierpień. Ale czy naprawdę źle, że tego nie było? Może dlatego wspominam ten czas z rozrzewnieniem? Wiosna i jesień oraz czasami lato, spędzone pod namiotem w ramach rajdów i obozów harcerskich były przeżyciami, chyba już niedostępnymi obecnej , zindoktrynowanej inaczej młodzieży.
OdpowiedzUsuńPatrząc jak dorastają moi chłopcy, trochę im zazdroszczę, a trochę jest mi ich żal. Jestem w takiej sytuacji, że na razie mogę im dać dużo więcej niż mi kiedyś się śniło, z drugiej strony nie zazdroszczę im tego, że porwie ich pędzący nie wiem po co i gdzie świat. Jak na razie, pociechą jest fakt, że mój pierworodny jest minimalistą i poza dobrą książką w zasadzie nic nie chce-nawet wyjazd za ocean uznał za mniejszą atrakcję niż obóz w lesie. Po cichu mnie to cieszy, bo świadczy to o tym, że duch w młodych nie zaginął i są w stanie oprzeć się naporowi nowych technologii i używać ich tylko w razie potrzeby, trochę jednak wzbudza niepokój, czy wszystko jest z nim tak jak należy?. Zawsze, od kiedy pojawił się jakiś przekaz, utyskiwano na ciężkie czasy, upadek obyczajów i wychowanie młodzieży. Zdaję sobie sprawę, że wpisuję się w ten trend uważając, że kiedyś było fajniej... Ale przecież było! Może nie było ,,lepiej ", ale fajniej na pewno. Marzy mi się , bym jako zramolały starzec był w stanie zaakceptować zmieniający się świat.
Gość zza miedzy- trochę przydługo.Pozdrawiam!
dla mnie, w wielkim mieście, taką drogą z czereśniami był sad proboszcza :) ogrodzony wielkim murem, z najpyszniejszymi jabłkami na świecie... do czasu, jak dorwał nas kiedyś na drzewach i poprosił, żebyśmy przyszli po prostu do niego, da wiaderko, drabinę... jakoś przestały smakować :)
OdpowiedzUsuńdroga z rozumic do dzierżysławia dalej obsadzona jest starymi czereśniami, dzieciaki zrywają, nikt nie pilnuje.
wiesz, masz rację, dla dzieci ten czas nie był ani mroczny, ani straszny, tak, jak nie interesowały się, czy starczy do końca miesiąca... fakt, dzieciństwo zawsze jest jasne i ciepłe, najpiękniejsze wspomnienia mamy z czasów, kiedy proza życia nie pojawiła się jeszcze nawet w strasznych snach, kiedy wszystko było proste, wyraźne, a my mogliśmy wszystko. ale to były mroczne czasy. i nie dlatego, że niczego nie było. kiedyś o tym napiszę, bo to we mnie siedzi i koniecznie chce wyjść :)
a z pierworodnym na pewno wszystko jest w porządku. takie są dzieci ludzi wychowanych w wyobraźni, pod namiotem, na drzewie. ludzi, którzy sami do czegoś doszli i znają trud codzienności. a do tego nie odbierają tego dzieciom. pozwalają im poczuć życie, a nie dają rzeczy. pozwalają przede wszystkim być, a dopiero potem mieć. moja córka też jest old fashion woman, mimo nowinek technicznych, stanowiska, używania samolotu, jak pks-u. podaje mężowi obiad na stół, a on jest szczęśliwy. i o to chodzi. o poczucie sensu, prawdziwą bliskość, drugiego człowieka. wtedy, nawet jeśli coś się traci, łatwiej żyć. tylko wtedy jest się człowiekiem spełnionym.
uśmiechy