Liczba wyświetleń
czwartek, 29 listopada 2018
08.11.2018
jeszcze chaos w głowie, jeszcze niewiara, nie chcę przyjąć do wiadomości tego, co nieodwracalne...
dawno, dawno temu obudziłeś moje ja, dotknąłeś głębi mojej kobiety, wzbiłeś do lotu wszystkie motyle tego świata. byłeś każdą chwilą, każdym oddechem, wszystkimi myślami. otulałeś mnie prostymi gestami, ciepłym spojrzeniem, subtelnym dotykiem. w każdym mgnieniu życia, w każdej chwili, byłeś wszystkim, czego oczekiwałam, o czym marzyłam. mówili, że jesteś ostatnim dinozaurem, że już nie ma mężczyzn, którzy z szacunkiem stawiają kobietę na piedestale, który w ulewnym deszczu, trzymając parasol nad nami dwoma, najpierw otwiera drzwi samochodu nam, a sam, cały mokry, wsiada do niego na końcu, szczęśliwy, że jego kobiety są bezpieczne. który całuje żonę w rękę, bo podała mu obiad. trzyma za rękę i mówi, że wprawdzie nie wie, co powiedzieć, kiedy jest ci źle, ale po prostu jest, a ja czuję za sobą ścianę, o którą mogę się oprzeć.
mężczyzna, który nigdy nie używa wulgaryzmów, nawet kiedy ja przypominam sobie wszystkie zasłyszane paskudy, bo potrafi całe zło rozważyć i nazwać zupełnie inaczej. który zawsze szuka w ludziach dobra, bo sam nie potrafi dać nic więcej.
mój dom, moje miejsce na ziemi było tam, gdzie ty. to ty byłeś jedynym mężczyzną na świecie, który potrafił dwa razy dać mi to samo dziecko... nasze wypieszczone maleństwo, kochane bardziej, niż potrafią to nazwać wszelkie definicje miłości, odchodzące w niebyt i uratowane przez ciebie. wtedy pierwszy raz podniosłeś głos, krzyczałeś na mnie, nieprzytomną z przerażenia. zmusiłeś mnie do wezwania karetki, sam reanimowałeś tak skutecznie, że skopała lekarza pogotowia, a ja emocjonalnie umarłam, pierwszy raz w życiu niezdolna do żadnego sensownego działania. następnego dnia przyszedłeś do szpitala z posiwiałymi skroniami, z uśmiechem i bajką dla kasi. rozśmieszyłeś ją, a ja mogłam tylko czuć nienazwane.
uczyłeś ją strzelać, jeździć autem, a kiedy wylądowało na leszczynie, tłumaczyłeś wyszarpującym go sąsiadom, że widocznie pomyliłeś hamulec z gazem. widziałeś, że twoja mała dziewczynka, w swojej pasji samochodowej, jest przerażona konsekwencjami, których nie było. sąsiedzi pomagali ze znaczącymi uśmiechami, bo wiedzieli, że w twoim wykonaniu to niemożliwe, za kierownicą byłeś rybą w wodzie. nic nie mówili, bo wiedzieli, kim jest dla ciebie nasza mała dziewczynka. wiesz, ona też kierownicę ma we krwi, widać naprawdę gena nie da się wydłubać :)
czekający na nas zawsze i wszędzie, na lotnisku nigdy nie umiałeś się pogodzić z jej wędrówką. była dla ciebie wszystkim, wiedziałam, że spełniła wszystkie twoje marzenia i od chwili, w której się pojawiła, była dla ciebie wszystkim. nie umiałeś jej o tym powiedzieć, nie umiałeś mówić o uczuciach, potrafiłeś tylko je pokazać. tylko... za każdym razem, kiedy wracaliśmy do domu, a ostatnim jej widokiem była maleńka buzia w okienku samolotu, nie umiałeś się pogodzić z tym, że tak szybko dorosła, że już nie usiądzie ci na kolanach, że już nigdy nie powie: mama, ty możesz na mnie krzyczeć i mnie to nie rusza, ale jak tata spojrzy, to nie wiem, gdzie się podziać...
dałeś czułość i dobro nam i wszystkim tym, którzy byli dla nas ważni, nigdy nie potrafiłeś inaczej. tak cię pamiętają, takiego widzą, nawet teraz, kiedy od wielu lat nie miałeś z nami żadnego kontaktu.
widzimy i czujemy to, co przez szmat czasu dawałeś, tak naprawdę nie oczekując niczego w zamian. szczęśliwy, że jesteśmy w twoim życiu.
nie pamiętam, co było potem, nie chcę.
nigdy nie pogodzę się z twoim odejściem. nigdy nie pojmę bezrozumnej śmierci, odbierającej to, co najpiękniejsze. i zawsze będziesz miał miejsce w moim bezradnym sercu.
maryś, do zobaczenia
niedziela, 11 listopada 2018
niepodległa grajka, niepodległa pelagia
Bóg dał żyć w czasach wielkich. Historycznie niebywałych, osobiście emocjonalnych.Od ruskiego horroru, do 100-lecia niepodległości. Od chasydów przed '68, do chwili, gdy młodych ludzi, z pejsami pod rondami kapeluszy, widuję na każdym lotnisku. Przez urzędowe pozwolenia na wyjazd do pobliskiego miasta, nieczynne telefony, radość z wakacji w Iławie w 1983r. bez świadomości, co działo się parę kilometrów dalej, bo wtedy żadne medium o tym nie mówiło.... po mojego bloga w tym, o czymś kiedyś opowiadano mi w szkole... WRiTV, cudowna szkoła myślenia na opak, ściągania gwiazdora dzisiejszego kina z okna 10-piętra akademika, bo uznał, że na pewno potrafi latać. Przepięknego czasu w krakowskiej telewizji, z Genowefą Pigwą, nogą, wypadającą z szafy w sztuce Krzysztofa Nazara, Majką Jeżowską w teledysku koszykarskim, prof. Krawczuka, ukrytego za wieszakiem z płaszczami, bo kazano mu przyjść, a skromność wcisnęła Go w kąt... Korespondencji Leszka Mazana, pozbawionych cenzury "mięsnej" części wypowiedzi, a słuchanych w oryginale... aż żal było ciąć ;) Szefowania "07 zgłoś się", którego chwilkę wcześniej poznałam na duuuuużej imprezie, z krótkofalówką w ręku, coraz mętniej reagującego na dobiegające z niej okrzyki: 07-..." ;)
Krakowski świat rzeczy przystojnych i tych ciut mniej, acz wykonywanych perfekcyjnie zawodowo. "Mistrz Sądu Ostatecznego", teatr telewizji. Potrzebni są statyści, którzy zagrają nago. Skąd wziąć? "Pojedziecie Panie do kilku hoteli, proszę ustalić warunki". Podstawiona taksówka, trzy adeptki organizacji produkcji wewnątrz, kurs obrany, taksówkarz profesjonalista, bez reakcji na trzy młode-śliczne ;) W hotelu rozmowa z szefową: tak, dziewczynki zagrają nago, a ja chcę osobną garderobę, ma pachnieć" Na planie specjalnej garderoby nie przewidziano, foch i: panienki, idziemy. Błyskawiczna przestawka zastawek, moje Masumi z Pewexu i jest :)
Kraków od Bramy, Grodzkiej z Balatonem, po Zakopiankę. Cudny, jedyny, niepowtarzalny...
Widok z okna bloku katowickich wujków (sic) na kopalnię Wujek, ostrzał, a chwilę potem kwiaty i znicze...
Pierwsza wizyta JPII w moim mieście. Na dachach bloków osiedla, przylegającego do lotniska, na którym ma być msza, leżą snajperzy. Z os. Paderewskiego należy usunąć parkujące auta. Nie? Dobrze, auto zniknie, ty zapłacisz.. Mam Zenitha z pożyczonym teleobiektywem. Stoję w tłumie i cykam, bo już wiem, że to ważne. Nagle łapie mnie za łokieć wielka łapa, wyrywa aparat, otwiera, wyciąga kliszę i rzuca za siebie. Po czym, wyrywanym mi z ręki aparatem wali o ziemię. Moja stopa na trasie....Klisza nie żyje, stopa też, obiektyw ocalał, aparat dycha...
Matura :) Zdają ten polski i zdają, jestem na p. duuużo czekania. Odreagowujemy stres, jak umiemy. Na przykład skacząc w gumę... Mama uszyła mi przepięknie przepiękną spódnicę. Pełne koło z czegoś, co tylko ciut żre, a udaje aksamit. Nic mnie nie ogranicza, skaczę kolanka, uda, pas, a przy pachach, z fruwającą nad głowę spódnicą, ślizgam się na piasku-trzask na kolanka, rajstopy w strzępach, kolanka krwawe i? Grajeczko, twoja kolej ;) A wewnątrz sprawiedliwość losu...
Poprzednia noc, siedzimy we dwie na podłodze mojego pokoju, męczymy Mickiewicza. Strasznie męczymy, bo jest 3 w nocy. Nagle słyszę pytanie, dopełnienie "Ballad i romansów"-skąd oni tyle dziewic mieli???!!! Pierwsze wylosowane pytanie na egzaminie??? "Ballady i romanse"... W połączeniu z potrzaskaną fizis z okazji grania w gumę, rozumiesz histeryczny śmiech???
Nauka jazdy autem z moim Tatą. "Możesz tak redukować z 4 na 3, żebym nie wylatywał przez okno???"
Mam 6 lat, jestem świadomym człowiekiem. Wracam z przedszkola z Tatą. Ciągnie mój opór za rękę, brnie. A ja ciągnę za rękę moją wymyśloną przyjaciółkę, która trzyma za rączkę następną, wymyśloną już chyba przez nas obie ;) Oczywiście patrzę na to, co za mną. Tata przed siebie. Walę całym moim jestestwem w jakiś słup po drodze, płacząc patrzę, czy moim przyjaciółkom nic się nie stało... Lata później czytam "Autobiografię" Agaty Christie i jestem w szoku. Była już dorosłą kobietą, kiedy, przymierzając w sklepie suknię, pytała swoje 2 wymyślone przyjaciółki o zdanie...
Mam 3 lata, do Taty mówię Juruś. Jesteśmy w Szklarskiej Porębie.Tata gra w bilard, słyszę dźwięk bil, toczących się po suknie. Dźwięk, który kocham do dziś i bardzo chcę mieć swój stół, bez grania nawet, byle się turlało :) Zepsuło mi się autko, podchodzę do stołu, małą rączkę z autkiem pakuję na blat, żądając, żeby Juruś, spec od wszystkich aut, natychmiast naprawił. Bile cichną, Juruś naprawia, panowie wokół mówią słowa, których jeszcze nie rozumiem ;) Juruś zniknął, jak poszłam do szkoły. Wszystkie dzieci miały tatusiów, a ja jakiegoś Jurusia. Ostatni raz w moim życiu, kiedy chciałam być "wszyscy".
Jestem całkiem duża, mam maleńką Kasię, tyciego człowieczka, który jeszcze nie panuje nad fizjologią, a już ma swoje zdanie. Szkoła życia na kolejne 19 lat. Tylko tyle, bo potem znika. W Wielkim Świecie, 2 tysiące kilometrów od moich ramion. Chwilkę tam jest i mam Martę, Zosię i Rafała, który daaawno temu miał oczy sowy przy pierwszej wspólnej kolacji. Zderzył się z latającymi widelcami-nie, za paprykę dziękuję, ale wezmę ci pomidorki, bo nie lubisz... daj mi brokuła, ty nie chcesz, ja zjem.... wolisz frytki od cebuli??? dawaj!!
Mam 3 lata, chodzę do przedszkola. Dziadzio kupił mi tekturowy tornister, którego zazdroszczą mi wszystkie dzieciaki. Dwa razy w tygodniu chodzimy do biblioteki, nie umiem jeszcze czytać, to dopiero za rok, ale do tornistra pakuję bajki z ilustracjami Szancera, które podsuwa mi Dziadziuś. Do dziś kocham tę kreskę, czuję wielkość i sens. A w antykwariatach kupuję wszystko, co zilustrował, tworzę swoją, całkiem dorosłą kolekcję bajek, do których jeszcze żadne, nawet najważniejsze dziecko, ciągle nie ma dostępu.
Mój dom, wymarzony, bez 10 kondygnacji sąsiadów, łażących mi po głowie. Znaleziony, zamknięty za wielką, brzydką, zieloną bramą. W miejscu, w którym na pewno nadal na ziemi jest Bóg. Czystym, przestrzennym, zapierającym dech.
Zwierzaki przeróżne, przytulasy szczere, nie przychodź do mnie w eleganckiej wersji, bo skończysz zasierściony i zmamlany. Na dzień dobry drą japki i pada pytanie - ugryzą????? Nie, zamamlają, wlezą na kolanka, nauczą cię, czym jest lubienie. Na przykładzie.
Moje nowe życie. Z kimś, o kim już ci opowiadałam. Z klejeniem kraboszek, domków na kurzej łapce, z brakiem widoczności. Kliknij, zrozumiesz.
Moje flagi i proporce nad dachem. Mój świat, zamknięty w tym, co mi Dał. Obojętnie, ile ma trwać, już złapał wielkość. 1964-1918. Sam znajdź, co mieści się w tym czasie. Z moich, nawet króciutkich opowieści, wyszłaby książka :)
Jestem dumna z bycia Polką. Czuję więź, ciągłość, kontinuum, moim przodkom zawdzięczam to, że jestem. I mam świadomość, że należę do tych wybranych przez los pokoleń, którym dane jest żyć w 100-lecie odzyskania niepodległości.
i do głowy mi nie przyszło, że Mel Gibson, którego kocham za "Apocalypto" i "Pasję", taki, jakim teraz jest, po swojemu, powie właśnie to. I pamiętaj, że skończyłam tę dziwaczną szkołę, wiem, czym jest kontrakt i pieniądze ;) Ale w innym wykonaniu to by nie zagrało. Chyba, że Sean Connery, wtedy miałabym problem ;)
A On zrobił to tak
piątek, 19 października 2018
... i że cię nie opuszczę...
Podajesz mi dłoń, drugą nakrywasz moją, w twoich oczach widzę łzy. Byle nie mrugnąć, bo nic ich nie zatrzyma i okaże się, nie będzie się dało dłużej ukrywać, że masz serce...
Czuję spracowaną nierówność palców, ostre brzegi paznokci i ciepło. To samo, którym otuliłeś mnie już dawno temu, którym oddzieliłeś mnie od niezrozumiałego świata potłuczonych luster.
Rozumiesz, że są dni, w których milknie wewnętrzna muzyka, kiedy każdy krok, gest, ruch jest szeptem. Byle ciszej, byle ciemniej, żeby nikt się nie zorientował, że jeszcze tu jestem.
Dajesz mi wtedy 2 kasztany, albo drewniany kwiatek, czasem spinkę do włosów z różowym serduszkiem i znów wschodzi słońce, a ja się go nie boję.
Gładzisz wnętrze mojej dłoni szorstkim kciukiem, a ja czuję dotyk małego chłopca, którego przez lata obudowałeś męskim ciałem, poczuciem odpowiedzialności, silą, stanowczością i słabością, przypisaną człowieczeństwu. Zbudowałeś pancerz, który ukrywa świadome i tajemne potrzeby, braki, dawno pogrzebane nadzieje, które przekułeś w ogrom miłości jaką mi dajesz bez zbędnych słów i gestów.
Odsłoniłeś przede mną swój miękki brzuszek, nie martw się, nikomu nie powiem, że go masz. Ci, którzy patrzą, a nie tylko widzą, zobaczą go w jasności, którą we mnie odkryłeś, a której nie umiem już ukryć.
"uroczyście oświadczam, że... "
daję ci siebie, moją wiarę, nadzieję i miłość. Małe serce, oplatane pajęczyną zwątpień i słabości. Wszystkie moja kamyki, nawet ten z Ajaccio, o który na pewno potknął się Napoleon, ucząc się chodzić. Butelkę z piaskiem z trzech mórz i jednego oceanu. Moje strachy na wróble, patykowe szaleństwo i fikołki na barierce przy drodze. Każdą książkę, którą muszę skończyć, zapominając o praniu, sprzątaniu, gotowaniu i paru innych, które coraz silniej i mocniej przykuwają mnie do zimnej ściany dorosłości.
Anioł otula moją duszę, kiedy kładziesz u moich stóp pełne czułości spojrzenie, dłoń, wyrzeźbioną w starej desce, wiązanki polnych kwiatów, w których każda warstwa przewiązana jest źdźbłami traw. Wtulam twarz w miejsce, w którym bije twoje serce, a silne ramiona obejmują mnie jak pas ratunkowy
"...z obecnym tu..."
Tu - w moim sercu, w duszy, trzymającego za rękę małą dziewczynkę, którą dawno temu schowałam głęboko i której nigdy się nie pozbędę.
Jesteś przy mnie, w każdym oddechu i uderzeniu serca. Wśród jarzębinowych ścian i w autku, pędzącym w siną dal. I w niebie, które widzę przez maleńkie okienko samolotu.
Każdego dnia, tej miniaturze życia, w której budzę się o świcie wtulona w ciebie. Wracam z niebytu nocy, jestem silna, pełna życia. Popołudniowa słabość zdaje się tak odległa, a nocne odchodzenie w niebyt wręcz nierealne. Jesteś.
Trwasz przy mnie Dzisiaj, bo Wczoraj zniknęło, a Jutra nie ma. Kiedy obudzimy się o świcie, znów będzie Dzisiaj i tak plany na Jutro diabli wzięli. Jesteś każdym moim malutkim życiem.
"i ślubuję ci..."
Być kobietą, którą we mnie zobaczyłeś, a potem wyciągnąłeś z czarnego dołu bezsilnej walki o codzienność. Jak tylko ty potrafisz - bez słowa, podając silną, stanowczą dłoń i patrząc w sam środek mojego jestestwa.
Będę piekła małe, brzydkie, przypalone ciasta, które oskrobiemy nożykami, podjadając kruszki. Zamkniemy słońce w zakręcanych przez ciebie słoikach, rozświetlą mroki zimy.
Każdego dnia będę niecierpliwie czekać, aż wrócisz z pradawnego, przypisanego wyłącznie mężczyznom, polowania na mamuty, które na przestrzeni dziejów zmieniły się w male, plastikowe prostokąty, wydzielające porcje świeżego mięsa przy bankomacie.
Będziesz mnie rozśmieszał tymi krótkimi, ciętymi ripostami i opowiastkami pełnymi absurdalnej abstrakcji, jedynymi łaskotkami jakie posiadam.
Posłucham twego milczenia i zrozumiem, że tkwiące w mężczyźnie emocje są nienazywalne i potrzebują tylko dotknięcia palcem policzka, albo tego miejsca, w którym spotykają się kości obojczyka, wsunięcia dłoni za kołnierzyk, na samej krawędzi karku. I już są oswojone, przestają grozić i straszyć.
"...w związek małżeński..."
W to kruche splątanie dusz, efemerycznych, ulotnych i wiotkich. Zaklętych w małych kółeczkach z litego dębu, malachitu i lapis-lazuli.
"...miłość, wierność i uczciwość..."
Zamknięte w szacunku do ciebie i siebie. Naszej odrębności i tej części, w której tworzymy nasze Razem. Nie cielesne, ale to, które mieszka w sercu.
Ciało to tylko ubranie dla duszy, myśli, emocji, uczuć wszelakich. Coś, co można oddać tylko wtedy, gdy już wtulają się w siebie dwa istnienia.
"...zgodne, szczęśliwe i trwałe..."
Stary, drewniany stół w buduarowej kuchni, mosiężna lampa z ciepłym kloszem z Murano, wisząca tuż nad nim. Maluje na naszych twarzach ciepłe cienie, tworząc renesansowy kadr. Leżące, przeciągające się u naszych stóp psy i koty.
To tylko chwila, ale widzę w tobie szczęście. Ty wiesz, że jest ono tylko kompilacją drobnych chwil, momentów, widzisz je, czujesz, kreujesz.
Obydwoje wiemy, że czekanie na cud czyni życie ślepym i jałowym. Sami składamy go z drobiazgów, jesteśmy jak Indianin, nanizający skalpy na rzemień życia. Zdobycz największa, dotyk absolutu.
Tylko tak, słuchając siebie nawzajem i siebie samych, zbudujemy opokę.
"...i że cię nie opuszczę..."
Życie nie jest specjalnie przewidywalne, a Nemezis karze ludzi, spełniając ich życzenia. W moim sercu wybudowałeś, wytynkowałeś i pomalowałeś pudełeczko, w którym zamieszkałeś na zawsze. Zawierucha może nas rozdzielić, ale nie ma mocy usunąć cię z miejsca, które ci dałam.
Już zawsze będziesz trzymał za rękę moją małą dziewczynkę, która wesprze się na tobie, chodząc po krawężnikach życia.
Czuję spracowaną nierówność palców, ostre brzegi paznokci i ciepło. To samo, którym otuliłeś mnie już dawno temu, którym oddzieliłeś mnie od niezrozumiałego świata potłuczonych luster.
Rozumiesz, że są dni, w których milknie wewnętrzna muzyka, kiedy każdy krok, gest, ruch jest szeptem. Byle ciszej, byle ciemniej, żeby nikt się nie zorientował, że jeszcze tu jestem.
Dajesz mi wtedy 2 kasztany, albo drewniany kwiatek, czasem spinkę do włosów z różowym serduszkiem i znów wschodzi słońce, a ja się go nie boję.
Gładzisz wnętrze mojej dłoni szorstkim kciukiem, a ja czuję dotyk małego chłopca, którego przez lata obudowałeś męskim ciałem, poczuciem odpowiedzialności, silą, stanowczością i słabością, przypisaną człowieczeństwu. Zbudowałeś pancerz, który ukrywa świadome i tajemne potrzeby, braki, dawno pogrzebane nadzieje, które przekułeś w ogrom miłości jaką mi dajesz bez zbędnych słów i gestów.
Odsłoniłeś przede mną swój miękki brzuszek, nie martw się, nikomu nie powiem, że go masz. Ci, którzy patrzą, a nie tylko widzą, zobaczą go w jasności, którą we mnie odkryłeś, a której nie umiem już ukryć.
"uroczyście oświadczam, że... "
daję ci siebie, moją wiarę, nadzieję i miłość. Małe serce, oplatane pajęczyną zwątpień i słabości. Wszystkie moja kamyki, nawet ten z Ajaccio, o który na pewno potknął się Napoleon, ucząc się chodzić. Butelkę z piaskiem z trzech mórz i jednego oceanu. Moje strachy na wróble, patykowe szaleństwo i fikołki na barierce przy drodze. Każdą książkę, którą muszę skończyć, zapominając o praniu, sprzątaniu, gotowaniu i paru innych, które coraz silniej i mocniej przykuwają mnie do zimnej ściany dorosłości.
Anioł otula moją duszę, kiedy kładziesz u moich stóp pełne czułości spojrzenie, dłoń, wyrzeźbioną w starej desce, wiązanki polnych kwiatów, w których każda warstwa przewiązana jest źdźbłami traw. Wtulam twarz w miejsce, w którym bije twoje serce, a silne ramiona obejmują mnie jak pas ratunkowy
"...z obecnym tu..."
Tu - w moim sercu, w duszy, trzymającego za rękę małą dziewczynkę, którą dawno temu schowałam głęboko i której nigdy się nie pozbędę.
Jesteś przy mnie, w każdym oddechu i uderzeniu serca. Wśród jarzębinowych ścian i w autku, pędzącym w siną dal. I w niebie, które widzę przez maleńkie okienko samolotu.
Każdego dnia, tej miniaturze życia, w której budzę się o świcie wtulona w ciebie. Wracam z niebytu nocy, jestem silna, pełna życia. Popołudniowa słabość zdaje się tak odległa, a nocne odchodzenie w niebyt wręcz nierealne. Jesteś.
Trwasz przy mnie Dzisiaj, bo Wczoraj zniknęło, a Jutra nie ma. Kiedy obudzimy się o świcie, znów będzie Dzisiaj i tak plany na Jutro diabli wzięli. Jesteś każdym moim malutkim życiem.
"i ślubuję ci..."
Być kobietą, którą we mnie zobaczyłeś, a potem wyciągnąłeś z czarnego dołu bezsilnej walki o codzienność. Jak tylko ty potrafisz - bez słowa, podając silną, stanowczą dłoń i patrząc w sam środek mojego jestestwa.
Będę piekła małe, brzydkie, przypalone ciasta, które oskrobiemy nożykami, podjadając kruszki. Zamkniemy słońce w zakręcanych przez ciebie słoikach, rozświetlą mroki zimy.
Każdego dnia będę niecierpliwie czekać, aż wrócisz z pradawnego, przypisanego wyłącznie mężczyznom, polowania na mamuty, które na przestrzeni dziejów zmieniły się w male, plastikowe prostokąty, wydzielające porcje świeżego mięsa przy bankomacie.
Będziesz mnie rozśmieszał tymi krótkimi, ciętymi ripostami i opowiastkami pełnymi absurdalnej abstrakcji, jedynymi łaskotkami jakie posiadam.
Posłucham twego milczenia i zrozumiem, że tkwiące w mężczyźnie emocje są nienazywalne i potrzebują tylko dotknięcia palcem policzka, albo tego miejsca, w którym spotykają się kości obojczyka, wsunięcia dłoni za kołnierzyk, na samej krawędzi karku. I już są oswojone, przestają grozić i straszyć.
"...w związek małżeński..."
W to kruche splątanie dusz, efemerycznych, ulotnych i wiotkich. Zaklętych w małych kółeczkach z litego dębu, malachitu i lapis-lazuli.
"...miłość, wierność i uczciwość..."
Zamknięte w szacunku do ciebie i siebie. Naszej odrębności i tej części, w której tworzymy nasze Razem. Nie cielesne, ale to, które mieszka w sercu.
Ciało to tylko ubranie dla duszy, myśli, emocji, uczuć wszelakich. Coś, co można oddać tylko wtedy, gdy już wtulają się w siebie dwa istnienia.
"...zgodne, szczęśliwe i trwałe..."
Stary, drewniany stół w buduarowej kuchni, mosiężna lampa z ciepłym kloszem z Murano, wisząca tuż nad nim. Maluje na naszych twarzach ciepłe cienie, tworząc renesansowy kadr. Leżące, przeciągające się u naszych stóp psy i koty.
To tylko chwila, ale widzę w tobie szczęście. Ty wiesz, że jest ono tylko kompilacją drobnych chwil, momentów, widzisz je, czujesz, kreujesz.
Obydwoje wiemy, że czekanie na cud czyni życie ślepym i jałowym. Sami składamy go z drobiazgów, jesteśmy jak Indianin, nanizający skalpy na rzemień życia. Zdobycz największa, dotyk absolutu.
Tylko tak, słuchając siebie nawzajem i siebie samych, zbudujemy opokę.
"...i że cię nie opuszczę..."
Życie nie jest specjalnie przewidywalne, a Nemezis karze ludzi, spełniając ich życzenia. W moim sercu wybudowałeś, wytynkowałeś i pomalowałeś pudełeczko, w którym zamieszkałeś na zawsze. Zawierucha może nas rozdzielić, ale nie ma mocy usunąć cię z miejsca, które ci dałam.
Już zawsze będziesz trzymał za rękę moją małą dziewczynkę, która wesprze się na tobie, chodząc po krawężnikach życia.
wtorek, 16 października 2018
Wybory
Pan Balonikowy, Pani
Bakałarz i Pani Śliczna postanowili zmienić świat, bo dość już
mieli stagnacji. Dołączył do nich Pan Sterowany, który kiedyś
kupił patelnię i uważał, że dzięki temu ma wszelkie
predyspozycje do czynienia zmian, choć w ciut mniejszej skali.
Pan Balonikowy był
żółciutki, jak jesienne słoneczko i baloniki, które trzymał w
dłoni. Nie był szeroko znanym celebrytą, ale jego przyjaciele,
którzy słynęli z wypinania piersi po order uznali, że jaśniutki
będzie najpiękniejszym logo. Uśmiechał się szczerze, był
fotogeniczny, mówił z empatią – czyż można prezentować się
lepiej??? Mówił: będzie lepiej, dość zastoju, wasz świat będzie
jasny, słoneczny, chodźcie za mną! I tanecznym krokiem ruszył w
dal. Po drodze rzucał kwiaty i jesienne, barwne liście, śpiewał
radośnie i ludzie patrzyli w zachwycie, nie widząc czarnej machiny,
która w gęstej chmurze podążała kilka kroków za nim…
Drzewiej, machina owa, przybrawszy ludzką postać, wskoczyła nawet
do basenu, dając uciechę gawiedzi, nieświadomej, że jest tylko
trybikiem.
Ludzie nie
pamiętają, co jedli wczoraj na obiad, zapomnieli więc o Wielkiej
Górze, Głębokich Dziurach, wysokim mycie i braku nadziei. A nawet
jeśli pamiętali, przypisywali je Pani Bakałarz, bo Balonikowy
radośnie krzyczał scenicznym szeptem, że to jej wina. Przecież
nauczała już od bez mała czterech lat.
Pani Bakałarz,
miękka, pluszowo-aksamitna, ze spojrzeniem pełnym zrozumienia
problemów wszelakich, zawsze wiedziała, jak się zachować. Robiła
to odruchowo, przyjaźnie i z taktem. Nigdy nie była niegrzeczna,
czasem tylko wkładała białe rękawiczki i równie przyjaźnie
mówiła „proszę won” w taki sposób, jakby zapowiadała
fascynującą podróż. Potrafiła zarówno czynić rzeczy dobre, jak
i polubić Wielką Górę, być serdeczna dla bliższych i zatrzasnąć
wrota dalszym. Nie była idealna, ale jako jedyna wiedziała, że
najwięcej zależy od Rady Koronnej, w której od jakiegoś czasu
prym wiodła Pani Szlachcianka. Pani Bakałarz mówiła: niech gra
muzyka, tańczmy radośnie!, na co potakująca w telewizji
Szlachcianka zapraszała orkiestrę symfoniczną, grającą wyłącznie
fugi Bacha. Rada Koronna zarządziła remont przedpokoju w domu pani
Bakałarz, kazała wszystkim wchodzić przez okno i krzyczała, że
to nie jej wina, bo Pani Bakałarz jest skąpa. To samo krzyczała
zresztą wśród Odległych Od Drogi, gdzie, dbając o rowerzystów i
pługi śnieżne, z fascynacją godną czytelnika (autora?!)
tandetnych zagadek kryminalnych, poszukiwała zwłok nieuważnych
pieszych. Pani Bakałarz jednak nie tupnęła nóżką, a blond
Szlachcianka, z zadartym noskiem i burzą loków, robiła w jej domku
co chciała. Na nic płacze bliższej i dalszej rodziny: głowo
naszego domu, ratuj! wybuduj drugie wejście, utnij Wielką Górę,
bo widok zasłania! postaw tamę, bo wanna przelała i mamy mokre
kapcie! zasyp dziury, bo koła z powozów odpadają! A ona wolała
palić fajkę pokoju z Radą Starszych, bawić się z przedszkolakami
i znajdować Nabywców Kurników. Może i słusznie, ale o kaloszach
i paru innych zapomniała….
Pani Śliczna bardzo
lubiła siebie, co samo w sobie nie jest złe, dopóty, dopóki w
lustrzanym odbiciu widać coś jeszcze. W czasie Igrzysk porwała
tubę i zaśpiewała pieśń miłości, obrażając się potem na
tych, którzy nie mieli słuchu i wypominając, że to jej prywatna
sprawa i każdy mógł spróbować. Jeśli tego nie zrobił, to tylko
dlatego, że jest tchórzem, a ona nie. Okrutnie nie lubiła, gdy
ktoś mówił o jej ciut krzywo zawiązanej chusteczce, bo przecież
na świecie jest tyle zła, a chusteczka i tak piękna i nieważna w
obliczu wieczności. Mówiła, że wszystkich nauczy pięknie
śpiewać, że idąc za nią, można zgubić troski wszelakie, bo ona
je godnie zdepcze lakierowaną ciżemką, jak to czyniła już
wcześniej, wbrew Pani Bakałarz. Kiedy mogła deptać, pod jej
stópką lądowały wyłącznie rzeczy piękne, które dobrze
wyglądały na zdjęciach. Ale kiedy złamała obcasik, ujrzała
dopiero, ile jest jeszcze do zrobienia i zgniecenia. W szkole była
prymusem, podnosiła więc ciągle napiętą rączkę i krzyczała:
ja! ja! umiem wszystko, nauczyłam się! nie to, co oni! Z dumą
wciąż nosiła plakietkę z napisem Wzorowy Uczeń, zapominając, że
dostała ją za pracę w grupie.
Pan Sterowany nie
miał ambicji do rządzenia w pałacu, wolał czworaki. Tam mógł
cichutko drzemać z otwartymi oczami, albo spacerować ze złotą
miotełką, udając, że jest bardzo zajęty. Pasował do wszystkich
pałacowych, był nawet wice szefem Wodnych Duchów. Duchy nie robiły
nic, poza zasiadaniem raz w roku za zielonym stołem i chwaleniem
się, ile mogą, a on dzielnie im przewodniczył, choć nigdy nie
powiedział nic poza ‘dzień dobry” i „do widzenia”.
Dawno, dawno temu,
przez ten kraj płynęło mleko, ponoć i miód. Wiatraki stały
drewniane, spichlerze były pełne, ludzie jeździli na nartach,
śpiewali w chórach, robili sobie zdjęcia i nikt nie straszył za
to sądem. Razem budowali swój świat, bez oklasków, orderów, ale
też bez pomawiania, zniechęcania i kopania dołków. Prywatnie
pewnie tak robili, ale kopiąc wspólną dziurę, stawali z łopatami
wszyscy, co najwyżej ciut dalej od sąsiada, któremu wczoraj
podbili oko. Zostały po nich rzeczy wielkie, piękne. Dziś, po stu
i więcej latach, chylą się ku upadkowi, bo ludzie chcą zapomnieć
o Złych Obcych, którzy mieli czelność żyć tu przed nimi.
Zapominają, że Inni Obcy zniszczyli to, co kiedyś sami zbudowali w
Raju Utraconym, tak samo zacierają wszelkie ślady, nie zostawiając
nic w zamian. Że w tym samym miejscu, ci sami homo sapiens recens,
potrafią budować i burzyć, kochać i nienawidzić, być razem i
budować mury, wspólnie biesiadować i wrzucać sobie truciznę do
jadła. Że to, jak wygląda dom, zależy od odkurzacza, myjki do
okien, żelazka, miotły, ściereczki do kurzu, gwoździ, farb i paru
innych. Że to, jak się w nim mieszka, zależy od wszystkich
mieszkańców, a nie tylko od Wybieralnych, którzy i tak są po
kilku miesiącach mało warci, bo taka jest ludzka natura.
Co dziś zostaje?
Las, w którym żadne drzewo nie szumi o najmojszej racji, pola, na
których w zgodzie tańczy zboże, ptaki, które wędrują w kluczach
z miejscem dla najsilniejszych i najsłabszych. Gdzie wspólnie
świętuje się obfite plony i tak samo wstaje po klęsce żywiołowej.
Gdzie żadna istota nie wywyższa się nad inne, świadomie, czy też
mniej, wiedząc, że samo nie przetrwa. I nadzieja, że ludzie kiedyś
znów się tego nauczą.
niedziela, 7 października 2018
Dotyk
"Ile razy jesteśmy nad morzem, zawsze się tracisz" - powiedziało moje Małe, które wcale nie urosło, a jakimś dziwnym trafem stało się dorosłe. Prawdę rzekło...
Już kiedyś Ci o tym opowiadałam, morze to dotyk bezkresu, absolutu, jedyny chyba bez podtekstów, przeinaczeń, acz fizyczny przecież świat. Tym razem Morze Północne było ciepłe, nie jak Adriatyk z Bibione, który przypomina Balaton. Ciepłe tak, jak zimne morza potrafią.
Morze, w którym pływałam po raz pierwszy, w którym Większe Małe i Małe Mniejsze moczyło dupki, kręcone przez Większe i Mniejsze Duże.
Dotykam przestrzeni, zanurzam się w niej, czuję słoność, której nigdzie indziej nie toleruję. Jestem całością, czuciem, częścią czegoś dużo większego ode mnie, a jednocześnie całą mną.
Jest ciepłe, czułe, otula całego mojego człowieka. To całe nic, które za chwilę zniknie w nicości.
Ciepły piasek, gorące kamyki nad brzegiem, przez które przenosimy Maleństwa, kocyk, na którym siedzą, tuż za granicą obumarłych muszli i maleńkich krabów.
Lekce sobie ważę zatłoczone parkingi na krawędzi plaży, wycieczkowy statek, który brnie na wielkich kołach po plaży przy odpływie. Na kolanach mam Większe Małe i obie mamy w nosie nawoływania, żeby spadać z miejsca lądowania następnego, powiedzmy pływaka.
Świat mojego morza, które od zawsze jest moim doładowaniem akumulatorów na codzienność, moim wyobrażeniem nieśmiertelności. Kiedyś w tym zaginę, w tym moim wyobrażeniu absolutu. Ale dzisiaj, w moim poczuciu bycia potem, chcę, żebyś wiedziała, że jesteś każdym sensem mojego życia, moim jedynym sukcesem, jedynym kimś, komu mogłam dać siebie, który jest spełnieniem moich marzeń.
Już kiedyś Ci o tym opowiadałam, morze to dotyk bezkresu, absolutu, jedyny chyba bez podtekstów, przeinaczeń, acz fizyczny przecież świat. Tym razem Morze Północne było ciepłe, nie jak Adriatyk z Bibione, który przypomina Balaton. Ciepłe tak, jak zimne morza potrafią.
Morze, w którym pływałam po raz pierwszy, w którym Większe Małe i Małe Mniejsze moczyło dupki, kręcone przez Większe i Mniejsze Duże.
Dotykam przestrzeni, zanurzam się w niej, czuję słoność, której nigdzie indziej nie toleruję. Jestem całością, czuciem, częścią czegoś dużo większego ode mnie, a jednocześnie całą mną.
Jest ciepłe, czułe, otula całego mojego człowieka. To całe nic, które za chwilę zniknie w nicości.
Ciepły piasek, gorące kamyki nad brzegiem, przez które przenosimy Maleństwa, kocyk, na którym siedzą, tuż za granicą obumarłych muszli i maleńkich krabów.
Lekce sobie ważę zatłoczone parkingi na krawędzi plaży, wycieczkowy statek, który brnie na wielkich kołach po plaży przy odpływie. Na kolanach mam Większe Małe i obie mamy w nosie nawoływania, żeby spadać z miejsca lądowania następnego, powiedzmy pływaka.
Świat mojego morza, które od zawsze jest moim doładowaniem akumulatorów na codzienność, moim wyobrażeniem nieśmiertelności. Kiedyś w tym zaginę, w tym moim wyobrażeniu absolutu. Ale dzisiaj, w moim poczuciu bycia potem, chcę, żebyś wiedziała, że jesteś każdym sensem mojego życia, moim jedynym sukcesem, jedynym kimś, komu mogłam dać siebie, który jest spełnieniem moich marzeń.
sobota, 6 października 2018
zniknę
Mój maleńki, wielki świat... Kim tu jestem? Coś znaczę?
Jestem cieniem, nierealnym bytem wędrującym w czasie. Przeszłym, teraźniejszym, przyszłym. drżeniem ust, śladem myśli przebrzmiałych, stopą odbitą w wysokiej trawie, szelestem starych lip. Smugą światła ze wszystkich piekarni w sadach.
Przywołuję do życia to, co zdawało się już zniknąć bezpowrotnie, pozbawione przynależności, żyjące we wspomnieniach, strachu, pogardzie. W dniach przeszłych i tych, które dopiero nadejdą. Żyję całym moim jestestwem i przyszłą nierealnością.
Mój maleńki, wielki świat, realny i rozmyty przeszłymi wiekami. Pielgrzymem jestem, Człekiem Wiecznym Tułaczem. Grają muu kobzy i dudy, skrzypce i stare pianino. Człowiek szczęśliwy bytem, nie posiadaniem. Daj Boże, że na Wiecznym kamieniu Zapomnienia ktoś napisze: to był dobry człowiek...
Mój maleńki, wielki świat, objawiony by pojąć, czym jest życie. Emocjami i uczuciem, pokorą i dumą we wzniesieniu czoła, bez pogardy i obojętności.
Jestem człowiekiem, z całym bagażem doświadczeń, przynależnych gatunkowi. Konkretem u ulotnością, jawą i snem, sensem i jego całkowitym brakiem. Przestrzenią i jej ciasnotą. I dymem z komina, bo to podstawa najtrwalszej budowli.
Kiedyś zniknę. Ja i mój czas. Moje emocje, myśli i sny. Łzy szczęśliwe i te, którymi płynie ból. Zniknie każdy kawałeczek mojego człowieka.
Zniknę, jak tylu przede mną i tylu po mnie, jak każdy, nawet Najważniejszy. Nie zostanie po mnie nawet najlichszy cień. Żaden z dni pełnych radości i nadziei. Śmiechu, płaczu, żalu i spełnienia. Zniknie myśl, wrażenie, ułuda.
Nieczytelne staną się stare bilety, kilka listów, jakieś zdjęcia, kilka notatek. Czerwona okarynka, która zimą udaje słowika, wyląduje na śmietniku. Nieistotne staną się Rzeczy ważne, przepadną klucze do ich rozumienia. Nicość pochłonie magiczny Dom, dotyk, czułość i ciepło. Zostanie kamyk z Ajaccio i stare jabłonie, już niezrozumiałe, zwyczajne, pozbawione duszy.
Zanim stanie się nieuniknione, tęsknię, czuję, myślę. jestem pełna nadziei i wagi "szerokiej gamy czynów ogromnych", które trzeba popełnić, żeby BYĆ. Kocham i jestem kochana, dotykam i czuję dotyk. W lekkości zrozumiałego już życia, z ciężarem codzienności i doświadczeń. Z malutkim, żwawo bijącym sercem...
poniedziałek, 24 września 2018
ni dziada, ni baby, czyli konkurs literacki ;)
Dawno,
niedawno temu, pewna miastowa Baba wymyśliła, że wyniesie się na
wieś, gdzie kury gdaczą, woda czysta, trawa zielona. Ponieważ
zwykle najpierw działała, a potem myślała, kupiła chałupkę na
kurzej łapce i tyle ją widzieli.
Zniknęła
z kurzu asfaltu, tramwajów, miejskich autobusów, świata
sygnalizacji świetlnej, przejazdów kolejowych, przed którymi,
czekając w aucie, czytała książki, wielkich sklepów, tak
wielkich, że zmieściłyby się w 3/4 miejsca, które wybrała na
resztę swoich lat, ile by jej Wielki nie dał.
Zamieszkała.
Oswoiła obcość, inność, widok z wszystkich, drewnianych okien,
kąty, pełne wszelakiego bałaganu po poprzednikach, zaczęła
grzebać w przeszłości głębokiej, zamierzchłej, ciemnej. W kąty
wcisnęła swój bałagan, swoje zabawki, swoje ja. Polubiła
przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jakakolwiek była
jej pisana. Zaprzyjaźniła się z wiatrem, wiejącym ze szpar,
kotami, których nigdy nie miała (one nie miały tego personelu
pomocniczego i nauczyły ją, jak to jest być ignorowanym?), piecem,
który wiecznie woła o opał i wieje zimnem, siekierą, piłą i
wspomaganiem akustycznym (o, żesz ....), które dawały jej siłę
do zdobycia ciepła.
W
wielkim, zarośniętym sadzie, znalazła owoce, których smak
pamiętała z dzieciństwa, rumiane, słodkie, lepkie od soku. Jadła,
pakowała do obory, stajni, chlewika, żeby starczyło na czas zimny,
paskudny, wietrzny i mroźny. Do słoików, z odrobiną cukru, do
zamrażarki (sic!) na zimę. Wtedy grzała je na kozie, zdobytej na
złomowisku i pieszczotliwie odnowionej, podjadała te ciepło-soczki
z radością, której nie pamiętała od dzieciństwa.
Los
chciał, że została w tym świecie sama. Sama? Czyżby? :)
Zabrał
jedno, dał milion innego. Los tak ma, a Baba o tym wiedziała i nie
zamierzała się z nim kłócić. Bo i po co? Lepiej mieć tę wadę
wzroku, która pozwala widzieć tylko dobro w zmianach, na które nie
ma się wpływu. Baba była pełna wad, wzroku również, więc
ziewnęła przeciągle, dwa razy kichnęła i poszła dalej.
Została
z życiem, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Z ludźmi,
którzy nie istnieliby w wirze aglomeracji. Ona też nie miała tam
już racji bytu, ale tego dowiedziała się dopiero z perspektywy
kurzych łapek. Siedziała na progu swojej chatki, majtała nóżkami
i chłonęła ten pagórkowato-leśny świat każdym milimetrem
skóry, każdą końcóweczką nerwów. Otulał ją pluszem,
miękkością, grzał słońcem i wieczorną feerią barw, gdy szło
spać. Oj, szczęśliwa była Baba, jak nigdy dotąd. Miała swoje
cztery wielkie kąty, kawałek nieba, a nocą, na podwórku, prywatne
planetarium. Dla Baby nigdy nie było ważne mieć, wolała być. Ale
tu, w wiosce w kotlinie, zagubionej wśród pól, po raz pierwszy w
życiu poczuła, że przynależy, jakby się odnalazła po wielu
latach. Cztery kąty dopełniły tylko błogostan, w który wpadła
Baba, kiedy okazało się, że jak kot, przywiązuje się jednak do
miejsc, niekoniecznie do ludzi. Zapuściła korzenie, czerpała siłę
milionów istnień, które były tu przed nią i będą po niej.
Każdego dnia spadały z niej betonowe łuski, bez których nikt nie
przeżyje w mieście. W ich miejsce pojawiał się mech, skrzypy i
paprocie. Czekając, aż zakwitną, nocami szukała świetlików,
których miliony wzlatywały z niekoszonej trawy pod starym orzechem.
Żyła
całą sobą, płakała, śmiała się, poznawała, dostawała i
dawała, sama nie wiedziała, czego było więcej. Nigdzie indziej
nie dostałaby Jędzy, która poszła do jeszcze większej Wiedźmy i
dowiedziały się obie, że jeszcze dawniej temu były siostrami. Z
Jędzą życie nabrało nowych barw. Nie mogło być inaczej z kimś,
kto włazi po schodach swojego Kurnika, z wielką kupą prania, którą
niedbale wiesza na poręczy i wdycha z niewiarą, jak mógł tyle lat
żyć z praniem bez tego drewnianego elementu, niesłusznie
przypisanego wyłącznie schodom. Kto przyjeżdża do Baby w środku
nocy, krzywym kijem puka w okno tak, że wydziobuje dziurkę w
szybie, porywa zapiżamioną, w szlafroku i kapciach i uwozi na
festyn w sąsiedniej wsi. Żadna z nich nie znała pojęcia nudy, ale
nawet gdyby miały tę klepkę, nuda umarłaby przy nich śmiercią
nagłą, gwałtowną i tragiczną. Baba z Jędzą wędrowały po
wsiach i polach, kawałek swojego świata wywiozły nawet do stolicy,
do Krakowa pojechały na kawę, a do Kudowy zobaczyć basen od
zewnątrz. We wsi słychać było ich śmiech, dobiegający z chatki
na kurzej łapce i z kurnika, a wiejskie dzieci powiedziały kiedyś
Jędzy, że gdy przestanie się śmiać, to świat na pewno się
skończy.
Baba
wiedziała, umiała i rozumiała coraz więcej. Szybko dotarło do
niej, że czas nie jest tylko popychaczem wskazówek zegara, a każdy
dzień to malutkie życie, od przebudzenia z nicości, do zaśnięcia
w nicość. Że rytm mierzyć można nie sekundami i godzinami, a
porami roku, od orki, przez siew, omłoty, aż do dożynek.
Jeszcze
później pojęła, że jej życie nigdy nie było tak fascynujące,
jak w ustach tubylców. Poczuła się spełniona, szczęśliwa, pełna
człowieczeństwa wszelakiego.
Włazi
na drabinę z tysiącem szczebli, opartą o siedemdziesięcioletnią
czereśnię, podjada po drodze lepkie, wielkie, czarne kulki, na
szczycie, stojąc na palcach, mizia chmury po brzuszku. Jak znajdzie
drugą drabinę, spojrzy na chmury od góry. I, jak zwykle, dopiero
na samej górze pomyśli, jak teraz zleźć na dół…. A może tam
kiedyś zostanie?
Czasem
chce być, jak inni, zrobić coś, co oni robią, tak zwyczajnie,
normalnie. Tyle, że wychodzi jej to mniej więcej tak, jak temu
blacharzowi, któremu przywieziono rozbite auto na lawecie i jakby
nie klepał, ciągle wychodził mu przystanek autobusowy. Wszyscy
chodzą na grzyby, Baba też poszła. Kosz miała przepiękny, a w
nim chusteczki, okulary, aparat, woreczki na nasiona wszelakie, małe
pudełeczko z przykrywką, sekator i zapasowe baterie. Jędza,
stojąca obok, zajrzała do kosza i stwierdziła: noża zapomniałaś.
Baba wróciła po drabince do chałupki, złapała pierwszy z brzegu,
taki 40-centymetrowy i po zjeżdżalni śmignęła w dół. Z lasu
Jędza wróciła z grzybami, a baba z kolekcją krzywych patyczków,
wielkich muszli obecnie bezdomnych ślimaków, kawałkiem brzozowej
kory, na której na pewno napisze sonet, 56 zdjęciami grzybków
halucynogenków, pięknych okrutnie i czaszką krowy. Ktoś jej
powiedział, że w lesie są siniaki, więc nabiła sobie ze trzy. Na
szczycie koszykowej piramidy leżał za to mały kozak. Taki sam, jak
Baba.
Z
jednej z leśnych wypraw, przyniosła w koszyku Ptaka. Był ranny,
lekko nieobecny, patrzył na nią przenikliwie, ale kiedy wyciągnęła
do niego ręce, ufnie podał jej skrzydła. Przed wejściem do chatki
wybudował sobie pas startowy, a ona pomyślała, że skończy,
odleci i zostaną tylko wspomnienia. Ptak jednak wzbił się do lotu,
zatoczył koło nad okolicą, zawrócił, a pas startowy zmienił się
w lądowisko. Już nie chciał odlatywać, zapragnął wracać, a
Baba dała mu klucz do wielkiej kłódki, którą przykuwała kurzą
łapkę, żeby jej potem nie szukać. Wymościł piękne gniazdo
wewnątrz chatki i ostrożnie wniósł do niego Babę. I się
zagnieździli, bo Baba tego też się już nauczyła.
Teraz
była całkiem udomowioną Babą – pakowała słońce w słoiki,
piekła przypalone ciasta, robiła kompoty i ciapę ze śliwek w
rozpuszczonej
czekoladzie.
Ptak o świcie wylatywał do pracy, a ona czekała, lepiąc pierogi.
Tak
po swojemu, z chlebowej mąki, którą wysypywała
na wielką stolnicę, w środku sterczącej kupki robiła
dołek i zawsze
przypominały
się jej wtedy
„Bliskie spotkania 3 stopnia”. Na stolnicy wielki wulkan, a Baba
zagląda w szparę w drzwiach, czy nie ma podejrzanych efektów
świetlnych… Gniecie go
i gniecie , przerabia na wielką dżdżownicę i z uśmieszkiem tnie
robala na plastry. Potem każdy plaster rozciąga palcami w
plasterek, pakuje do środka pychotki i skleja z falbanką. Niby nic
takiego, ale mąka była razowa i Ptak dostaje na talerz pierożki w
kolorze porannej
kawy.
Czasem
opuszcza tej raj, koty, i psy, i Ptaka. Zabiera czerwoną walizeczkę
na kółkach, wychodzi z domu i zaczyna się kurczyć, zmniejszać,
marszczyć, w jej oczach widać strach i wielką odwagę. Jedzie
malutkim autkiem, szybko, szybciutko, między polami, pagórkami, do
świata wielkich kominów i tłumów na każdym kroku. Całkiem
malutka wsiada w samolot i na dwie godziny zostaje latawicą. Znów
patrzy na chmury od góry, ale jakoś mniej pewnie, bo drabina mocno
opiera się o ziemię, dając Babie poczucie panowania nad sytuacją,
a samolotu nawet nie może prowadzić. Ląduje w kraju Na Opak i
natychmiast czuje się u siebie. Bo Baba też jest trochę na opak.
Pędzi autkiem wszystkimi pasami wielkiej drogi i się dziwuje, że w
tym miejscu na planecie, w autach siedzą sami pasażerowie. Tak
trafia do Wylęgarni, w której mieszkają Pisklaki. Dwa duże, w tym
jeden trochę mniej i dwa całkiem malutkie, w tym jeden trochę
bardziej. Siedzi Baba na podłodze, czerwona walizeczka leży smętnie
w kącie, czeka na wypatroszenie przez cztery małe skrzydełka. A te
chwilowo kleją się – dość dosłownie, bo umazane słodyczą –
do całej Baby. Mięknie, wypełnia się czułością, miłością,
wrażliwością i jakimś współczuciem dla dwóch małych istotek.
Patrzy na Mniejsze Duże i się dziwuje, że przecież nie aż tak
wyrosło, a dorosłe jest. Najdziwniejszy wyraz, jaki znała do tej
pory, to wyraz jej twarzy w porannym odbiciu w lustrze, teraz poznała
kolejny: Dziaba.
Tak mówi Większe Małe, a Mniejsze tylko
popiskuje, bo jeszcze nie umie mówić w ich języku i czasem się
denerwuje, że to Ono się musi go uczyć, a Jego mowy to już nikt.
Oj,
pocieszna ta Wylęgarnia. Jaśniutka, trochę drewniana i Baba mniej
tęskni za kurzymi łapkami. Ma duże okienka (Wylęgarnia, nie
Baba), trochę stromych schodków na grzędę, gdzie śpią wszystkie
Pisklaki i białą kuchenkę, gdzie Baba z Mniejszym Dużym znów
lepi pierogi, a Większe Małe pomaga rozsypywać mąkę. Po całej
kuchni. W przeciągu. Potem Baba robi dżdżownicę, a Większe Małe
piszczy z uciechy, z foremkami do piasku w łapkach i wygniata
delfiny, gwiazdki, muszelki i strusie. Mniejsze Małe też piszczy,
bo w ogródku jest basen i chce robić śłim, a samo nie umie.
Baba-Dziaba-With Crazy Hair to rozumie, bo sama też piszczy,
najczęściej bramką na lotnisku, bo wiecznie zapomina zdjęć całą
zbroję i wtedy inni idą już w świat, a Baba do przodu-pisk-do
tyłu-pisk-proszę zdjęć kolczugę-do przodu-pisk…. Większe Duże
dokonało kiedyś podziału Dziab i wyszło mu, że Baba, w
porównaniu z Drugą, która piszczy nieustannie, zaliczana jest
jednak do niepiszczących, bo bramka się nie liczy.
W
wolne dni Większe Duże pakuje Pisklaki i Babę do auta i pędzą
Szukać Przygód. W Kraju Na Opak znajdują je na każdym kroku. Łąka
zamknięta na noc wielką, czerwoną kłódką, krowy w rzece, a las
szlabanem bez płotu. Rzeka na jezdni, a most tuż obok, niby jest,
ale wyobcowany jakiś i auta pędzą przez wodę.
Drewniany płotek w
poprzek wąskiej, leśnej ścieżki, przez który Większe Duże
przeskoczyło, Mniejsze Duże przelazło dołem, Większe Małe
pośrodku, Mniejsze Małe zostało przeniesione, a Baba wisi jedną
nogą i ze śmiechu nie może już nic zrobić.
Pisklaki robią
zdjęcia wiszącej Babie, a jak wreszcie zlezie z płotu, idą dalej.
W tobołku na kijku niesie Baba kawałki kredy, którą rysuje pająki
na płotach, a Większe Małe łapie się za główkę i krzyczy,
kamyki, które Większe Małe, na wyścigi z Mniejszym Dużym
wrzucają do rzeki, magiczne ciasteczka na stłuczone kolanka,
zawartość koszyka na grzyby, bez czaszki i kozaka i aparat. Bo bez
niego nigdzie się nie rusza. Na koniec pakują Babę do morza i już
może wracać do chatki. Znów leci, a w głowie i w sercu mętlik,
bo chciałaby umieć być równocześnie Tam i Tu, a na pewno nie w
samolocie.
Małym,
czerwonym autkiem wraca do chatki, przejeżdża przez lądowisko,
staje pod wiatką, a Ptak wyciąga do niej skrzydła i czule patrzy
na paskudę, jak to tylko On potrafi.
Wtulona
w Ptaka Baba chodzi z kąta w kąt i sprawdza, czy brak wszystkich
czterech płotów jest ciągle na miejscu. Jest, a do tego huśtawka
w drzwiach stodoły, którą zrobił dla niej Ptak, bo Baba uwielbia
się huśtać, a On o tym wie. W czerwonej kuchni robią kakao, Baba
dzwoni dzwonkami, udającymi firankę, Ptak odkręca Butlę i
puszczają bańki, za którymi biegają psy i nawet jeden kot. Drugi
nie biega, bo uważa, że pośpiech poniża, a Baba zawsze bierze z
niego przykład i też nie biega.
Każdy
dzień z Ptakiem jest pełen słońca, dojrzewają jabłka i kiwi,
siedzą wieczorami przed domem, jedzą i podziwiają nietoperze. Baba
posiała mak i inne łąkowe kwiaty, zbudowała melinę dla owadów,
przyciągnęła ich mnóstwo.
One przyciągnęły nietoperze, które
Baba lubi wyjątkowo. Sama mogłaby być nietoperzem, bo na tym
świecie wszystko, co lata, posuwa się do przodu, a nietoperz jakby
nie do końca. A Baba też wygląda trochę tak, jakby latała
tyłem.
Wieczorem,
pod kołderkę, od strony Baby i z daleka od szponów Ptaka, wchodzi
Pomysł Na Psa.
Biorąc pod uwagę, że przez pewien czas spał tak
jeż, Pomysł jest zdecydowanie bardziej puszysty, Babie grzeje
stópki i sytuacja wydaje się całkiem zwyczajna. Ale tylko wydaje
się…. Ów zwierz wygląda bowiem na malutkiego pieska, ale ci,
którzy je znają, wiedzą, że to tylko pozory. Bo Pomysł Na Psa
nie umie się zdecydować, kim w istocie jest i w efekcie jest
wszystkim, co mu do malutkiej główki przyjdzie. Najczęściej jest
kotem, wskakującym przez okno, nawet przez lufcik, albo leżącym,
wśród innych kotów, na długiej belce nad piecem kuchennym.
Różnica polega na tym, że koty w tym miejscu mówią przeciągłe
miauuuuu, a Pomysł udaje, że szczeka. Podejrzewany jest też o
bycie dzikim kotem, z tych, co to zdobycz ciągną na drzewo, jakimś
gepardem bez mała. Tyle, że niskopiennym, bo łupy wlecze pod łóżko
Baby. Opakowanie po serku wiejskim z jagodami, którego nikt nie
kupił, kawał węgla (???!!!), który dziwi Babę, bo jeszcze opału
nie kupowała i teraz myśli: inwestować, czy wysłać Pomysł do
odkrytej przez niego kopalni??? Pół, ale takie ciachnięte nożem
(?!), rolki papieru toaletowego, laleczka Mniejszego Małego,
łyżeczka do herbaty, bez monogramu. Kilka ton orzechów, w tym dwa
malowane na złoto i łupek po orzechach. Pół grzanki i jedną
suchą bułkę, plaster wyschniętej marchewki i świeży liść
kapusty. Baba do łóżka wchodzi po schodach, a Pomysł wlecze pod
nie wielki kij. I to Baba rozumie, sama znosi z lasu drewniane
dziwadła, które wiesza potem na ścianie i się delektuje świeżo
posiadłym poczuciem ekologicznego artyzmu. Ptak buczy pod nosem, że
po cholerę to-to żyje, bo nie dość, że nie ma szyi, to kamienie
na dywan znosi i pazury na szponach się tępią. Latem Pomysł
odkrył skrzynkę balkonową, w której rosły pelargonie i werbeny ,
posadził się tuż obok i opalał w zachwycie. Do kwiatów
przylatywały kolorowe motyle, a w okolice Pomysłu złośliwa osa,
Pomysł spuchł i skończyło się opalanie. Znów został
bezpiecznym chyba-kotem, na podusi nad drapakiem, bo bycie roślinką
niesie niewyobrażalne zagrożenia.
Taka
jest Chatka Baby i Ptaka, z zegarem, który ma wprawdzie wszystkie
wskazówki, ale wszystkie cyfry leżą na podłodze, a na tarczy
napisane jest: Wszystko Jedno, bo szczęśliwi czasu nie liczą.
Z
Pomysłami Na Psa, Na Stolarnię, Studio Fotograficzne, Suszarnię
Orzechów, Kino W Stodole, Miejsca Noclegowe, Warsztaty Wielorakie,
bo czego, jak czego, ale pomysłów, to się w tych czterech brakach
płotów mieści mnóstwo.
I
nawet nie trzeba ich do końca realizować, bo obydwoje wiedzą, że
króliczka lepiej jest gonić, niż złapać. Bo tylko wtedy człowiek
jest naprawdę, mając zawsze coś przed sobą, a w sercu nadzieję.
A
Baba? Żyje nadal, siedzi w kącie mapy, z aparatem w ręku, słucha,
czuje, widzi, uwiecznia chwile, które to głupie pudło potrafi
uchwycić, bo nijak się nie mają do tego, co by chciała zobaczyć.
Szczęśliwy
człowiek na za.… perypetiach* wielkiego świata.
I,
nienawidząc gnomów, które czuwają, będzie tak żyć długo i
szczęśliwie, bo już potrafi sobie to nawet narysować.
*copyright
człek, który rzekł: mieszkam na perypetiach Częstochowy
Subskrybuj:
Posty (Atom)