Plasterkuję
buraczki do dużej michy, bo ja lubię duże naczynia, z których nic
nie wylatuje i nie wycieka. Jest około 6, takie wielkości
pomarańczy. posypuję łyżką cukru i ciutkiem soli, dokładam
posiekany czosnek (ze 3 ząbki),sporo utartego w moździerzu majeranku i 2 cytryny,
wyciśnięte do szpiku kości. Mieszam to wszystko, przykrywam
ściereczką, żeby żaden bałagan nie wpadł i odstawiam na jakąś
minimum godzinę. Dużo wcześniej zalewam grzyby wrzątkiem i
czekam, aż przybiorą na wadze i przestaną być suszone [czasem
sama wchodzę do długiej kąpieli i czekam na to samo, ale nie
jestem grzybem, niestety i nic z tego nie wychodzi :)];
Gotuję
je w tej wodzie, w której się moczyły. Jak wystygną, można je
pokroić, ale po co, niech wszyscy widzą, że barszcz powinien
smakować i pachnieć grzybem. Wrzucam je zatem w całości, a jak
ktoś nie lubi, to łatwiej mu je wyłowić. Nastawiam zupę właściwą
- do wody wrzucam 3 marchewki przekrojone na 4, 2 pietruszki w
całości, bo je potem zjadam, a najbardziej lubię, jak leży na
talerzu i na mnie czeka, kawał selera, 1 duży, albo 2 małe
pasternaki, garść lubczyku,2 świeże liście laurowe, 5-6 kulek
ziela angielskiego i gotuję, ciągle jeszcze bez soli. Jedno duże
jabłko nacinam w wielu miejscach i w całości dokładam do wywaru,
nie tonie, pływa dość energicznie, ogonkiem do góry.
Po
jakiś 20 minutach wrzucam buraki, które tymczasem puściły mnóstwo
soku, z tym sokiem, rzecz jasna, w ogóle michę dość dokładnie
wyskrobuję z wszelkich przypraw, wrzucam to do zupy i stoję nad
garnkiem, aż wszystko zawrze. To chwilę trwa, więc najczęściej
zdążę się już włączyć, odbyć daleką podróż w byty
nieznane i wracam na ziemię, jak się wszystko bałwani, kipi,
wypływa i ogólnie zachowuje się niestosownie. Wtedy zmniejszam
gaz, tak, żeby tylko murgało, wycieram kuchenkę, blat, garnek
papierowym ręcznikiem i zostawiam zupę na małym ogniu na jakieś
15 min. Wtedy próbuję i wiem, czego dosypać - na pewno soli, mielę
świeży pieprz, może ciut cukru. Wyławiam liście laurowe i
zostawiam jeszcze na parę minut, po czym wyłączam gaz, przykrywam
garnek i zostawiam wszystko, żeby się odstało i przegryzło.
Ponieważ
jestem konserwatystką, nie dodaję vegety, a ze względów tych oraz
innych śmietany, czy innego bielidła, bo to ma być postne, czy tam
pośne, jak mówiła moja Stefcia i ja się tego zamierzam trzymać
:)
aż ślinka cieknie jak czytam ten Twój przepis:) ja wprawdzie barszczu nie robię, ale może kiedyś... Pozdrawiam i buziaka zostawiam
OdpowiedzUsuńspróbuj, to taka prawdziwie staropolska potrawa, taka świąteczna... z pierogami, uszkami, ziemniakami, jajkiem, czy co tam sobie wymyślisz
OdpowiedzUsuńbuziaki